Upał dosłownie wlewał się do środka. Choć wiosna 1994 roku przyszła wyjątkowo późno, lato zamanifestowało się wcześnie i niemal od razu zaatakowało wysokimi temperaturami. Ich ówczesny szczyt, przypadający na pierwsze dni lipca, rejestrowałem co prawda w pięknych okolicznościach przyrody, ale obserwowanych z perspektywy służbowej. Zakłady Płyt Pilśnowych w Rucianem, znane powszechnie jako „Płyta Nida” zmierzały ku nieuchronnej upadłości.
Co ciekawe, prym pośród wierzycieli wiodły nie banki a... Zakład Energetyczny Białystok. Windykacyjna gorliwość ZEB miała proste uzasadnienie: od sierpnia 1993 zakład działał jako spółka akcyjna - w efekcie puchnące zadłużenie „płyt” nie tylko wyglądało brzydko w tabelkach, ale mogło też poważnie zagrozić prezesowskiemu stanowisku. Powyższe główny rozgrywający wyjaśnił mi w zaciszu swego białostockiego gabinetu, a szalejąca za oknami zamieć śnieżna doskonale podkreślała trudy z jakimi radzić sobie musiał nowy sternik białostockiej energetyki. Pojąłem w lot, że na horyzoncie kroiła się prywatyzacja, a wielkie nadzieje prezesa budził model oparty o leasing pracowniczy.
Pojąłem również, że dobrotliwy dżentelmen z bródką o aparycji Dziadka Mroza to w istocie rzutki menedżer, gotów do nieszablonowych rozwiązań. Dlatego też wyrok zapadł grubo wcześniej niż w dniu, gdy wierzyciele przylepili się do rozgrzanych stołów w zakładowej Sali narad. Rechoty mieszały się z ciężkim papierosowym dymem formowanym przez gorąco w zjawiskowe esy floresy, skądinąd zdumiewająco korespondujące z modnym podówczas tureckim wzorkiem masowo krzyczącym z krawatów. Wspomnienie styczniowego spotkania chłodziło mnie jednak nadspodziewanie skutecznie: decydujące zdania Pan Dyrektor wygłosił bowiem na schodach miażdżąc mi dłoń w męskim uścisku. Mróz trzymał mocno, śnieg sypał, tworząc malowniczy pejzaż dla zimnych błysków w oczach białostockiego energetyka.
Na chwilę zapomniałem o zaduchu. Odebrana wtedy lekcja nadzwyczaj skutecznie zwróciła mi uwagę na pewne najistotniejsze, jak by nie było, zagadnienia. Wielowymiarowa analiza ówczesnych ustaleń zabrała mi czas aż do wieczora i trwałaby pewnie znacznie dłużej, gdyby nie mroczne trzewia Domku Napoleona. Ów, miłościwie przycupnięty przy wyjazdówce na Warszawę, nieustająco kusił wędrowców, a zwłaszcza tych, którzy dysponowali relacjami w tutejszym melieu. Osobliwie było to środowisko rozbudowane, na którego zamglonych granicach lokowali się nie tylko stróże prawa i porządku, ale także duchowi przewodnicy różnych wyznań. Ów nietypowy konglomerat namiętnie rektyfikował się nocami, skraplając rankiem w interesy o pełnej palecie kolorystycznych odcieni. Sprawa stała się jasna: tutejszy prądodzierżca zaplecze miał zarówno na miejscu, jak i w Warszawie.
„Wy im daliście raz, ja im pożyczam codziennie” – przypominał mi na schodach Prezes B. – „dostaliście obligacje skarbu państwa i możecie sobie do woli restrukturyzować. Ja muszę, rozumie Pan, dbać o bezpieczeństwo energetyczne państwa” – dodał patrząc mi głęboko w oczy.
Nad ranem widziałem już, że uwaga o bezpieczeństwie była jak najbardziej trafna. Organa miały swoje plany, sprawa była przegrana. Kac, modulowany promieniami słonecznego poranka, zniechęcał do dalszych dywagacji. „Gdzie drwa rąbią tam wióry lecą” przeszło mi przez głowę, gdy gramoliłem się niezgrabnie do służbowego passata. Z za kierownicy łypnął na mnie sprawdzony towarzysz służbowych wypadów Piotrek Wroński. Jeden rzut oka wystarczył aby się upewnić, iż wydarzeniom minionej nocy nie przyglądał się obojętnie. Przy dźwiękach De Mono zapadłem w sen. Piotrek, vice gwiazda kolumny transportu Powszechnego Banku Kredytowego, radził sobie we wszystkich drogowych sytuacjach. Ruszyliśmy z fasonem łapiąc efektowny boczny poślizg. „Jest na zdrowej bani” skonkludowałem beznamiętnie i była to ostatnia myśl, która przeszła mi przez głowę. Obudziłem się w Warszawie godzinę i dwadzieścia pięć minut później. W owych czasach był to wynik robiący spore wrażenie na doświadczonych kierowcach.
Kilka dni później, wybraliśmy się z Robertem „w teren” aby przedyskutować stanowisko energetyki z naszym piskim oddziałem.
- To co, na drugą nóżkę Panowie?
Niewinne pytanko wyrwało mnie z ciężkawego stuporu, w którym zdążyłem się pogrążyć po wcześniejszych toastach. Nadzór nad kieliszkiem, który w tym regionie obowiązkowo musiał być cały czas pełen, nastręczał mi poważnych trudności, dowodząc iż etap na którym „trzymałem fason” był zdecydowanie za mną. Sytuacja z marnej konsekwentnie grawitowała ku beznadziejnej. W centrali PBK Antek Nerkowski cieszył się wyjątkowo złą sławą. Wizyta w tutejszym oddziale nieodmiennie wiązała się z większym lub mniejszym stanem upojenia alkoholowego, a „księżycówka” pędzona przez gospodarza nie przed wszystkimi ujawniała swe lecznicze właściwości o których namiętnie zapewniał producent. Ów emanował przy tym żarliwym przekonaniem, iż kondycję zawdzięcza wyłącznie częstej konsumpcji, toteż o żadnych złych skutkach ubocznych nie może być mowy. Te pozostawiał działaniu produktów, które powstawały na skalę przemysłową, a patronował im Państwowym Monopol Spirytusowy. Wyroby własne miała cechować świeżość i cenne dla zdrowia minerały, w czym Antoni wyprzedzał o dziesięciolecia modę na zdrowe żywienie. Rzecz jasna, prym pośród „darów puszczy” miał wieść napitek Dyrektora, a ten zwykł oferować go wszystkim, zawsze i przy każdej okazji - oczywiście w ramach swej troski o zdrowie szanownych gości.
Dla doświadczonych zawodników, którzy do PBK weszli wraz ze strukturami NBP, wizyta w Piszu stanowiła miłą odskocznię, a związana z nią libacja żelazny punkt programu. Dla tych, którzy w strukturach banku pojawili się znacznie później, Pisz jawił się jako miejsce straszne. W czułych objęciach z muszlą zasypiali tu najwytrwalsi propagatorzy „nowego modelu bankowości”, a rankiem żegnali Antoniego z solennym założeniem, aby nie pojawiać się w Piszu nigdy więcej. Ową niechęć wspierało zazwyczaj powszechnie znane plotkarstwo kierowców z kolumny transportu, osobliwie najbardziej niechętnych właśnie tym, którzy najgorliwiej krzewili „nowe”. Bucowaci ewangelizatorzy, których po pijaku ponosił temperament, mogli być pewni, że ich wyczyny natychmiast rozniosą się po Centrali, a stugębna plotka amplifikuje i tak solidnie podkoloryzowane wydarzenia. Choć nie należałem do tej grupy, świadomość iż dzisiejszą wizytę zakończę wrzucony do auta jak worek z cementem nie poprawiała mi nastroju. No cóż, tym razem nie utrzymałem gardy. Był jednak całkiem konkretny powód. Tego dnia wybraliśmy się z Robertem na wizytę do Płyty. Wyjazd do Dyrekcji poprzedzała rzecz jasna wizyta u Tośka, który tradycyjne postanowił „wprowadzić nas w temat”. Jego zdaniem wszelka restrukturyzacja nie miała większego sensu. Zakład konał i tracił rynek na rzecz konkurentów. Pewne kłopoty miała również lokalna Sklejka Pisz, w której tutejszy oddział PBK umoczony był po szyję. Nerkowski nie potrzebował dodatkowego obciążenia i do restrukturyzacji firmy z Rucianego pospolicie się nie wyrywał - w efekcie tamtejsze zadłużenie było wyłącznym problemem Centrali. Proces wnioskowania był zatem krótki i boleśnie oczywisty: bez wsparcia oddziału niczego nie zdziałamy. Antoni kraśniał, przerywając wywód na krótkie toasty. Procentowa podbudowa okazała się niezwykle na miejscu, jako że zakładowy poldek miał tradycyjne problemy z dmuchawą. Mróz się skrzył, kierowca nucił ukraińskie dumki, poldek radośnie zarzucał dupą na zakrętach. Połapałem się, że jest ciut, ciut za wesoło. Antek narzucił jednak zbyt szybkie tempo.
W zakładzie przywitało nas pogotowie strajkowe. Był grudzień 1993, zbliżały się święta. Jan Krajecki - wieloletni dyrektor Zakładów i faktyczny ojciec założyciel miasta opuścił właśnie ziemski padół. Przyszłość malowała się w czarnych barwach. W eskorcie złych spojrzeń dotarliśmy do gabinetu dyrektora. Vis a vis drzwi przywitała nas przykuta łańcuchem do kaloryfera taczka.
„…. Takie memento” – wyjaśnił zmieszany gospodarz
Doskonale rozumiałem chłopa. Miałem wątpliwą przyjemność zapoznać się z tym pojazdem i nie planowałem się z nim zaprzyjaźniać nigdy więcej. Lincz nawet w skali mikro to jednak marne doświadczenie. Rzut oka wystarczył aby się przekonać, że gospodarz myśli podobnie i żadnych ryzyk nie podejmie, co potwierdził oświadczając: „zaraz przyjdą przedstawiciele rady zakładowej”. I tu popełniliśmy zasadniczy błąd. Mając jeszcze pole do manewru, daliśmy się usadzić frontem do okna, plecami przy solidnym kaloryferku. Ledwo drużyna przeciwna wkroczyła na ring wiedziałem już, że spotkanie nie skończy się dla nas dobrze.
Prym wiodła Pani Krysia - wyszczekana przewodnicząca rodem z działu kadr, gdzie trafiła jak się później okazało w wyniku niejasnej protekcji. Dzięki doświadczeniom z produkcji wiedziała doskonale czego pragnie lud, ale nieuczciwy awans skierował ją na ścieżkę jaskrawej neoficji. Rewolucyjny żar mogłaby doskonale spożytkować w sztafecie Zygmunta Wrzodaka; tu na prowincji paliła jednak systematycznie wszelkie mosty. Reszta aktywu znajdowała się pod pełną kontrolką przewodniczącej, gotowa by wypełniać wszelkie polecenia. Jakkolwiek pierwsza runda zakończyła się remisem, napięcie lekko opadło i w pełnej krasie ujawniło się wunderwaffe żeberek kaloryferka. W głos Roberta wdarł się zaśpiew i po obu stronach stało się jasne, że Warszawa jest nadziabana. Przeciwnik zaatakował z furią. Kto wie jak by się dalej potoczyły sprawy, gdyby nie postawa nieocenionego Piotrka Wrońskiego. Jak się okazało, w chwilę po naszym odjeździe z Piszu udał się za nami, a widząc oflagowanych zakład, przegrupował się pod sekretariat. Słysząc podniesione głosy, bezceremonialnie wparował do gabinetu i wywlókł nas z Sali, powołują się na pilny radiotelefon z Centrali. Udana ewakuacja miała swój finał w gościnnych wnętrzach pokoi gościnnych piskiego oddziału. Urżnęliśmy się na smutno.
Z oparów wspomnień wyrwało mnie wezwanie do głosowania. Żar buchnął ze zdwojoną siłą, spojrzenia wymienione z prezesem ZE Białystok upewniły, że jest już pozamiatane. Miałem niecałe 24 lata. Konało 1.000 miejsc pracy, a wraz z nimi całe miasto, a nikt nie miał najmniejszego pomysłu co przyniesie przyszłość.
W tle śmigały autobusy pełne niemieckich turystów, pachniały dojczmarkami wakacje.