Ubiegłoroczne wybory prezydenckie w USA, które już dzisiaj nazywa się pierwszymi wyborami wygranymi dzięki memom i tweetom, pokazują doskonale kierunek, w którym niebawem uda się polityka. Wojna obrazkowa okazała się niesłychanie efektywna - z tym, że znacznie skuteczniej działała tam, gdzie twórców nie ograniczały pęta politycznej poprawności. Ba, historia jednego z najgorętszym memów minionej kampanii powinna wiele nauczyć tych, którym przyjdzie tworzyć zręby przyszłych polskich kampanii. Mowa tu o poniższym obrazku, który już w kilka sekund po upublicznieniu wywołał medialne tsunami, a koronnym zarzutem stał się antysemityzm - użyty jako narzędzie w publicznej kampanii.
Well, Donald Trump całkiem świadomie zapędzał się w te rejony, ale przyznać trzeba, że za każdym razem robił to niezwykle umiejętnie. Czerwona gwiazda, wykorzystana w memie, wszystkim rzecz jasna skojarzyła się z gwiazdą Dawida, ale gdy tylko wywołana nią burza zaczęła tracić zasięgi, Trump i jego sztab zapewnili, że ów czerwony znak to de facto gwiazda… szeryfa, a ten - jak wiadomo - zajmuje się tropieniem przestępstwJ.
Komentatorzy oraz przeciwnicy Trumpa wyśledzili rzecz jasna, że mem (podobnie jak inne antysemickie, kolportowane przez Trumpa) pochodzi z jadowicie rasistowskich portali, nie mniej złamanie kolejnego tabu amerykańskiej głównej sceny politycznej przyniosło wymierne efekty.
Prawicowi followersi zyskali kolejne potwierdzenie, że Donald to „ich” kandydat, a elektorat Hillary musiał sobie poradzić z określeniem, że jest „pro żydowski”. Choć w wyniku wrzawy sztab Trumpa skorygował nieco swój mem i sporną gwiazdę zastąpiło politycznie poprawne kółko, cele zostały osiągnięte, a antysemityzm - choć tylnymi drzwiami - ponownie wszedł do polityki amerykańskiej.
Wszedł i raczej już nie wyjdzie, ponieważ okazuje się coraz skuteczniejszy jako instrument walki politycznej. Jednym z najlepszych przykładów jest sukces włoskiego Ruchu Pięciu Gwiazd i jego twórcy Beppe Grillo. Komik i polityk w jednej osobie zdołał zorganizować ruch społeczny o powadze trzeciej siły politycznej w państwie włoskim; ruch niemal od zarania atakowany za propagowanie teorii spiskowych i treści jawnie antysemickich. Prędko się jednak okazało, że im głośniej Grillo mówi o spisku żydowskich bankierów czy fali migracji wywołanej przez izraelski Mossad, tym szersze staje się jego społeczne poparcie. W efekcie nie tylko nie przeprasza za poglądy, które jeszcze niedawno prowadziłyby wprost na polityczny szafot, ale uparcie prezentuje je publiczności, ciesząc się coraz większym aplauzem. W jednym ze swoich postów (jest rasowym bloggerem) wykorzystał powszechnie znany wizerunek bramy obozu w Oświęcimiu, narażając się na wściekłe ataki włoskiej społeczności żydowskiej.
Co ciekawe, post atakował politykę słynnej we Włoszech loży masońskiej (P2), która w opinii wielu mieszkańców słonecznej Italii de facto kieruje państwem. Co więcej, słynie również z ultra prawicowych sympatii, ale zdaniem wszystkich teorii spiskowych stoi za aliansem mediów i kapitału - a ten jest głównym przeciwnikiem ruchu, któremu przewodniczy Grillo. Przewodniczy skutecznie, ponieważ to dzięki jego agitacji ze swym urzędem musiał się pożegnać premier Mateo Renzi, który w grudniu sromotnie przegrał referendum. Co będzie dalej? Czas pokaże. Ruch Pięciu Gwiazd może urosnąć do rangi głównej siły politycznej, jeśli tylko skubnie lewicy i prawicy nieco więcej obecnego poparcia. W ofercie ma towar dla jednych i dla drugich - szanse są zatem spore.
Reinkarnacja antysemityzmu jeszcze niedawno wydawała by się całkowicie niemożliwa, ale być może właśnie uzyskuje socjotechniczne uzasadnienie.
Jak powszechnie wiadomo, współczesny internetowy populizm kapitału nie lubi i polubić nie zamierza, ponieważ jego aspiracje leżą na pratiwpałożnej tego, co określa się jako rządzę zysku. Równie powszechnie wiadomo, że na celowniku populistów jest Nowy Światowy Porządek i związana z nim skoncentrowana globalna władza kapitalistów. Tyle, że tych ostatnich coraz więcej dzieli, a mniej łączy. Szczyt potęgi triumfującego systemu ekonomicznego wyznaczył rok 2007. Koszty późniejszego krachu wzięły na swe barki rządy i społeczeństwa. Od tej pory siłą rzeczy kapitał odzyskał sporo z dawnej geograficznej lojalności. Repolonizacja banków to nie ewenement, tylko element procesu, który nabiera istotności i zejdzie głębiej. Okaże się być może, że kapitał jest dobry, ale też bywa zły. Może być lokalny, narodowy i po prostu „nasz”, ale jak mu się bliżej przyjrzeć, może się też okazać, że jest „inny”, a dzielnica, miasto, narodowość nie ma dla niego żadnego znaczenia - zatem jest obcy i… wrogi. Ktoś zauważy, że główne determinanty ludowych wyobrażeń kontroluje Hollywood, ale Beppe Grillo namiętnie protestuje przeciwko kontrolującemu je żydowskiemu lobby, a także nawołuje do bojkotu fałszujących informacje żydowskich mediów. Polityk publicznie twierdzi, że rząd Izraela planuje wywołanie trzeciej wojny światowej, a jeden z członków jego ruchu - Manlio Di Stefano - domaga się sankcji gospodarczych i zerwania stosunków dyplomatycznych z tym krajem bez względu na koszty. Czy pieniądz zatem nadal nie ma narodowości? Z dużym prawdopodobieństwem, nawet jeśli do niedawna nie miał, niebawem ją odzyska. A wtedy... tu i ówdzie rozpocznie się tropienie chorych narośli na zdrowym, kapitalistycznym, narodowym korpusie.
Kto wie, czy ktoś tam gdzieś tam nie wytycza już powoli nowych umschlagplatzy. No, ale to przecież nie po raz pierwszy. I pewnie nie ostatni.