23 października, temperatura -15°C. W zasadzie nic specjalnego, ale już od ponad godziny doceniam zalety kombinezonu polarnego, który założyłem na swój bardzo ciepły outfit narciarski. Szczelnie opięty, zaczynam rozumieć spojrzenie, którym przewodnik obdarzył moje buty. Pozornie przygotowane do warunków, w praktyce nie zdały się na wiele. Zanim ta noc się skończy, nadpalę je usiłując ogrzać stopy w ognisku. Wieje przenikliwy wiatr, a przewodnik sceptycznie popatruje na rozgwieżdżone niebo. Aby dostrzec czysty nieboskłon zapędziliśmy się aż pod finlandzką granicę. Rzut oka na miernik aktywności solarnej dowodzi, że coś się powinno pojawić. Powinno, ale nie musi. Zorza jest kapryśna – to już wiem od dawna, ale na rozbudowane wyjaśnienia zamykam uszy. Posłucham ich, jeśli natura odprawi nas z kwitkiem. Póki co, leżę na wznak na skórach renifera i z nadzieją wpatruję się w niebo. Dogodna do obserwacji pozycja ma jeszcze jeden walor: przy gruncie wieje jakby mniej. Czas płynie, przewodnik monotonnie gra na bębnie, gwiazdy wiszą nieruchomo. Kiedy już zaczynam się godzić z porażką, niebo przecina delikatny, jasny cień. „Jest coś!” – alarmuje przewodnik i namiętnie fotografuje niebo na długim czasie naświetlania. Po co? Niech przekonają się o tym ci, których pragnienie zapędzi za granicę podbiegunowego koła J. Zrywam się na nogi, zadzieram głowę zapominając o zimnie. Niebo ożywa, a moim oczom ukazuje się zorza. Myślałem, że będzie majestatycznie wisieć, tymczasem pojawia się, mieni i zanika zupełnie niespodziewanie.
„Chcecie zobaczyć więcej?” - dopytuje przewodnik informując, że to, co widzimy teraz, to zaledwie 2 w skali od 1 do 10. Oczywiście! Jedziemy dalej. Monotonny dźwięk silnika usypia, a okolica robi się całkiem biała. Góry karleją przechodząc powoli w finlandzki płaskowyż. „-25°C!” - informuje z uśmiechem przewodnik dodając, że na takim mrozie długo byśmy nie postali. Jedziemy przez noc w nadziei, że zorza ukaże się nam raz jeszcze. I kiedy przewodnik dotrze do relacji pomiędzy wielkością szyszynki, a postrzeganiem rzeczywistości, przed naszymi oczami pojawi się jaśniejący na nocnym niebie ogon. Stajemy natychmiast. I choć to, co dzieje się nad moją głową to jakoby skala 5, dla mnie jest w zasadzie dokładnie tym, co chciałbym zobaczyć. I choć chciałbym oglądać to jak najdłużej, -25°C za kręgiem polarnym ma swoje prawa. Przemarznięci do kości, po 20 minutach ładujemy się do samochodu. Do granicy Finlandii zostało zaledwie 12 km. Ale dokąd w ogóle wiedzie ta droga? „Kiedyś miała znaczenie militarne” – informuje przewodnik – „w 1941 roku budowali ją dla Niemców więźniowie”. Nawet tutaj, w te niedostępne rejony, wdarła się nasza wojenna historia.
Północny kraniec Europy przez setki lat nikogo nie zachęcał do nadmiernej eksploracji. Mityczni Wikingowie rozproszyli się po świecie w poszukiwaniu lepszych miejsc do życia, a państwowość dość mozolnie torowała sobie drogę pośród skutych lodem i, przez większość roku otulonych mrokiem, niegościnnych skał i fiordów. Brak żyznej gleby i atrakcyjnych na owe czasy surowców spowodował, że ostrze łupieżczych wypraw kierowało się gdzie indziej, a Samowie, etniczny lud terenów położonych poza kręgiem polarnym, wiedli swoje koczownicze życie przez stulecia nie zauważając mozolnych, acz postępujących politycznych zmian. Pędząc renifery i łowiąc poszukiwane w Europie Zachodniej ryby skutecznie opierali się chrystianizacji ufając dobrym duchom, a przede wszystkim występującym w ich imieniu wioskowym szamanom. W połowie XVIII wieku w niedostępne rejony północy zawitała cywilizacja, dzieląc rdzennych mieszkańców na obywateli państw. Choć początkowo Samom nakreślone na mapach granice udało się skutecznie ignorować, wiek XX przyniósł novum w postaci narodowych państw, a każde z tych, w którego granicach się znaleźli, miało wobec nich własne plany.
Samochód trzęsie na wyboistej drodze, a dźwięk dmuchawy koresponduje z wywodami przewodnika, który namiętnie objaśnia arkana wierzeń ludu Samów. Dość prędko okazuje się, że mamy do czynienia ze szczerym entuzjastą odmiennych stanów świadomości zgłębianych zarówno za pomocą technik naturalnych, jak i stymulatorów syntetycznych. Choć w głowie słyszę już „Riders of the Storm”, a przewodnik z dumą wyjaśnia, że Jimmy zamiast do Meksyku mógłby w tym samym celu zapędzać się w te rejony, to moje myśli biegną w kierunku faceta, który do historii przejdzie zapewne jako guru psychotropów. Mowa tu o Aleksandrze Shulginie, znanym bardziej jako „narkotyczny” profesor. Jego pierwszym osiągnięciem było uzyskanie własną metodą MDMA, a jednym z ostatnich wyprodukowanie DMT znanej jako „boska” pigułka. Co ciekawe, przez kilka dziesięcioleci Shulgin prowadził legalne badania nad narkotykami jako ekspert DEA, a także prowadził specjalistyczne szkolenia dla jej agentów. Owa nietypowa idylla zakończyła się w 1994 roku, kiedy w dwa lata po wydaniu PiHKAL („Fenetylaminy, które poznałem i pokochałem”) postawiono mu zarzut, iż propaguje samodzielną produkcję narkotyków. Emancypacja produkcji narkoli władzom USA zupełnie nie przypadła do gustu.
Kiedy konkluduję powyższe, docieramy do rozwidlenia dróg. W świetle reflektorów ukazuje się lichy żółty drogowskaz: w prawo Tromso, w lewo Narwik. Ten Narwik. Ale swoją wojenną historię ma również Tromso. To tutaj właśnie dokonał żywota pancernik Tirpitz, duma niemieckiej floty. Skąd się tu wziął?
Choć nieistotna w trakcie WW1, w trakcie kolejnej, Norwegia awansowała do rangi jednego z ważniejszych teatrów wojny. Szlakiem wiodącym przez Morze Północne Alianci zasilali ZSSR w niezbędny do kontynuowania walki z Niemcami materiał wojenny. Lata 1941-43 stały się widownią brutalnej morskiej wojny, w trakcie której nie dawano pardonu, a rozbitkowie z zatapianych statków nie mogli liczyć na nic więcej, niż śmierć w tutejszych lodowatych wodach. Choć w ogólnym podsumowaniu straty były zdaniem brytyjskiej admiralicji „statystycznie uzasadnione”, symbolem grozy pozostaje konwój PQ-17, który w skutek błędów brytyjskiego dowództwa został pozbawiony eskorty, a statkom nakazano w rozproszeniu przebijać się do Murmańska. Z 36 statków, które opuściły alianckie porty, do Murmańska dotarło zaledwie 11. Zimne norweskie wody stały się również grobem załogi polskiej łodzi podwodnej ORP „Jastrząb”, zatopionej omyłkowo przez eskortę konwoju PQ-15.
Bazujący w norweskich fiordach Tirpitz był powodem nieustannego zmartwienia Aliantów, choć ciężkie okręty nawodne lata swojej świetności miały już powoli za sobą. Ich detronizację rozpoczęła celna torpeda U-47, która dosięgła pancernik HMS „Royal Oak” w jego własnej bazie w Scapa Flow już 14 października 1939. Duma brytyjskiej floty, pancernik „Hood”, zatonęła po artyleryjskim pojedynku z dumą nazistowskiej floty, choć śmiertelny strzał w magazyn amunicji oddał krążownik „Prinz Eugen”, a sam „Bismarck” ciężko uszkodzony w starciu, został zatopiony przez pościg 27 maja 1941. Niemniej jednak, pływająca forteca mogła stanowić wielkie zagrożenie dla statków chronionych zazwyczaj przez mniejsze jednostki. I choć pancernik nie przeprowadził ani jednego udanego ataku na konwój, skutecznie ogniskował aliancki niepokój. Brytyjski wywiad nie ustawał w organizacji operacji specjalnych, które miały uszkodzić lub unieruchomić wielki okręt, co udało się wreszcie we wrześniu 1943 dzięki rajdowi 6 miniaturowych łodzi podwodnych. Mimo poważnych uszkodzeń, jednostkę udało się wyremontować, a jej kres nadszedł dopiero 12 listopada 1944 wraz z bombami zrzuconymi z ciężkiego bombowca Lancaster. Okręt przewrócił się do góry dnem, a część marynarzy uratowano poprzez wycinanie otworów w kadłubie. Pozostałości po wraku, jeśli tylko nie zakryje ich przypływ, można oglądać do dziś w okolicy Tromso.
Gdy wysiadamy pod hotelem jest już 3:15. Norwegia niewątpliwie ma w sobie to „coś” i na pewno przyjadę tu po raz kolejny. Być może po to, aby przyjrzeć się z bliska kulturze Samów, którzy po latach prześladowań (jeszcze w latach 60. rodzicom odbierano dzieci, aby, celem norwegizacji, oddać je rodzinom na południu) dzisiaj mają swoją flagę, autonomię i parlament, a także przywileje, których zazdroszczą im Norwedzy. Mają również swoich szamanów, którzy z pokolenia na pokolenie niosą niezbadaną, a budzącą podziw i strach wiedzę, którą bez ogródek nazywa się tutaj magią.