Reklama.
Ostatnie dwa dni mocno dały nam w kość. To był prawdziwy przegląd chyba wszystkich możliwych rodzajów pogody. Od piekielnych upałów, kiedy powietrze było tak suche, że momentami wydawało się złożone w przynajmniej 50 procentach z piasku, aż po minusowe temperatury i śnieg na najwyższych przełęczach. Do tego również ulewny deszcz, który ze względu na wysokość był po prostu lodowaty.
Obok pogody musieliśmy się również zmagać z wysokościami. Nigdy chyba nie zapomnę tej przełęczy, na której zobaczyłem informację, że wyjechałem właśnie na 4895 m. n.p.m. Sporo osób pytało mnie, czy nie miałem problemów z chorobą wysokościową. Nie miałem, bo latałem samolotami bez kabiny ciśnieniowej na wysokości 5500 m, więc jestem przyzwyczajony do zmiany ciśnienia i rozrzedzonego powietrza. Gorzej z moim quadem. Jeszcze przed wjazdem na trasę odcinka specjalnego ósmego etapu, kompletnie zwariował mi czujnik temperatury silnika, przez co musiałem nieco delikatniej i ostrożniej jechać. Grunt jednak, że wszystko skończyło się dobrze, choć pogody, w której przyszło nam w sobotę jechać z pewnością nie można określić mianem dakarowej.
Niedziela w teorii miała być dniem odpoczynku. Na pewno nie dla mechaników, którzy ostro pracowali, żeby doprowadzić pojazdy do jak najlepszego stanu. Ja, podobnie jak inni kierowcy musiałem też spędzić parę godzin nad roadbookiem, ale cała reprezentacja Polski znalazła też czas, żeby spotkać się na wspólnej, polowej Mszy Świętej. Ponad 30 Polaków - zawodnicy, mechanicy, zespoły, obsługa techniczna, dziennikarze - wszyscy zgodnie stawili się, w piękny i symboliczny sposób, pokazując swoją jedność. Mszę odprawił polski ksiądz mieszkający w Argentynie.
W poniedziałek pełni optymizmu, uśmiechu i wiary w nasze możliwości ruszamy dalej. Kierunek - meta w Santiago de Chile!