
Śnieg przykryje śnieg. Snø vill falle over snø som har fal czyli w dosłownym tłumaczeniu „ Śnieg, spadnie na śnieg, który spadł” – tak brzmi nieco przewrotny tytuł najnowszej powieści Leviego Henriksena.
REKLAMA
Po dwuletnim pobycie w więzieniu za przemyt narkotyków Dan Kaspersen wraca do swego rodzinnego miasta Skogli wprost na pogrzeb swojego brata. Młodszy o kilka lat Jakob popełnił samobójstwo, lecz Dan nie jest pewny, czy faktycznie brat zginął w aż tak tragicznych okolicznościach i czy sam miał wpływ na najtrudniejszą decyzję Jakoba.
Sam powrót do Skogli nie jest usiany różami. Dan musi się zmierzyć z niechęcią mieszkańców – nikt nie lubi dilerów narkotykowych – nieufnością policji, która tylko czeka aż Kaspersen się potknie, bandą opryszków oraz z zagadkami z przeszłości. Do tego oskarżenie o pobicie sprawia, że Dan niejednokrotnie będzie się zastanawiał czy nie dać za wygraną.
Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu – to nie jest kryminał. Mimo że wydany jest w podobnym stylu co „Białe kruki” przez co nasuwa skojarzenia z serią „Mroczny zaułek”, to definitywnie z kryminałem ma niewiele wspólnego. Owszem, występuje wątek detektywistyczny, lecz jest on drugoplanowy, nie dominuje zatem w powieści. „Śnieg przykryje śnieg” to raczej studium człowieka stojącego na rozdrożu, nie mającego pojęcia co zrobić ze swoim życiem.
Choć akcja książki dzieje się w Skogli to ta fikcyjna miejscowość w rzeczywistości jest odzwierciedleniem małej wioski Granli, w której to autor mieszka przez większość część swojego życia. Dlatego też wszyscy mieszkańcy Skogli to bohaterowie kolejnych powieści Henriksena – stąd też wiele nawiązań do reszty jego twórczości, z którą niestety Polska nie miała jeszcze do czynienia.
Choć akcja książki dzieje się w Skogli to ta fikcyjna miejscowość w rzeczywistości jest odzwierciedleniem małej wioski Granli, w której to autor mieszka przez większość część swojego życia. Dlatego też wszyscy mieszkańcy Skogli to bohaterowie kolejnych powieści Henriksena – stąd też wiele nawiązań do reszty jego twórczości, z którą niestety Polska nie miała jeszcze do czynienia.
W powieści nie zabrakło akcji, która jest napędzana poprzez kolejne, drobne zdarzenia i nie potrzebuje do tego krwawych morderstw czy spisków, mogącym zniszczyć świat tak dobrze nam znany. Choć usiana schematami, to jest przyjemną lekturą na mroźne wieczory, gdy siadając przy kominku czyta się wioskach zasypanych śniegiem – zwłaszcza, że tego ostatniego u nas brakuje.
Levi Henriksen to norweski pisarz, dziennikarz i muzyk. Nim rozpoczął karierę literacką, pisał dla lokalnej gazety Glåmdalen. Wcześniej też znany był w Norwegii jako basista i kompozytor –z tym związany jest od wieku młodzieńczego. Największym sukcesem okazała się piosenka „Albert Einstein Never Lived in my Hometown” ( Einstein nigdy nie mieszkał w moim mieście) – zastanawia mnie trochę skąd on czerpie pomysły na tytuły. W 2002 roku zadebiutował zbiorkiem opowiadań „Feber” (Gorączka). Od tego czasu jego powieści regularnie są w Norwegii wydawane.
Jednym ze skutków ubocznych sukcesów Mankella, Larssona czy Låckberg jest napływająca w niezliczonej ilości literatura skandynawska, która nigdy wcześniej nie cieszyła się w Polsce aż takim powodzeniem. A zatem na rodzimym rynku pojawiają się książki nagradzane w swoich ojczystych stronach, niekoniecznie zaś będące swoistymi kryminałami. Dzięki temu wydano „Wiedźmy” czy „Śnieg przykryje śnieg” – wątpię, by bez boomu na Skandynawię miały szansę zaistnieć w polskim języku. Doceniajmy więc to nagłe zwrócenie się w stronę mroźnych krajów, bo nie wiadomo, ile jeszcze powieści polscy czytelnicy zniosą, nim powiedzą „nie”. Sięgnijmy po kolejnego „króla skandynawskiej literatury”, „następcę Larssona”, nawet jeśli nie jest to kryminał, którym tak mroźne kraje zasłynęły.
Marta Kraszewska
