
REKLAMA
Życie Xaviera Kieffera układa się idealnie. Prowadzi malutką restaurację specjalizującą się w luksemburskich potrawach i wprawdzie cieszy się ona popularnością, ale nie ma szans na żadną gwiazdkę [nad czym on sam szczególnie nie ubolewa]. I dlatego nie może wyjść ze zdumienia, gdy pewnego wrześniowego wieczoru przybywa do niego krytyk kulinarny, by zjeść obiad i który – co jeszcze bardziej zadziwiające – po skosztowaniu pierwszego dania ni stąd ni zowąd pada trupem.
Całość do tego stopnia zaczyna go intrygować, że zaczyna prowadzić własne śledztwo [po części spowodowane również tym, że luksemburska policja jest przekonana o jego sprawstwie]. To zaś sprawia, że bardzo szybko trafia do kręgów, z którymi w życiu nie chciał mieć do czynienia – do laboratoriów żywności, kuchni ekskluzywnych restauracji, gdzie najważniejsza jest walka o sławę [nawet za cenę zaprzedania własnej moralności]. A im bliżej jest rozwiązania zagadki, tym coraz więcej wskazuje na to, że również i jego ktoś postanowił sprzątnąć.
„Diabelski owoc” to pean na cześć jedzenia. Nie ma takiego rozdziału, by główny bohater nie rozmyślał o jedzeniu, nie przyrządzał posiłku czy też o nim nie rozmawiał. Czytelnik zasypywany jest nazwami kolejnych wymyślnych potraw, jak i luksemburskich specjałów. Na całe szczęście Tom Hillenbrand i tłumacze – Anna Krochmal i Robert Kędzierski – spodziewali się indolencji czytających [w końcu nie każdy musi wiedzieć, co oznacza meringue czy Mummentaart] i umieścili z tyłu książki mały słowniczek dań wymienionych w „Diabelskim owocu”.
Dodatkowo Hillenbrand poświęcił niemało miejsca w swoim kryminale na opisy przygotowywania posiłków, które de facto mają równie ważną rolę, co zbrodnia. W sumie jest to logiczne, bowiem cały czas akcja obraca się w kręgach kulinarnych – a to zaglądając do małych restauracyjek, a to do programu kulinarnego, a to do restauracji w ekskluzywnym hotelu. Ale autor miał chyba jeszcze jeden cel – sprawić, by jego czytelnicy non stop czuli głód zapoznając się z procesem gotowania kolejnych potraw i tym samym doprowadzić do tego, by sięgnęli oni po nową kuchnię [no bo kto czytając „Diabelski owoc” nie miał ochoty spróbować daube, Huesenziwwi czy innych specjalności kuchni luksemburskiej?] oraz docenili inne jedzenie.
Ale „Diabelski owoc” to także alarm dla czytelników. To ostrzeżenie przed przetworzoną żywnością, przed jedzeniem, w którym więcej jest chemii niż natury. Cały jeden rozdział poświęcony działaniu glutaminianu sodu [roczna produkcja tego związku to około 400 tysięcy ton, zaś dodawany jest obecnie do większości produktów jako wzmacniacz smaku i zapachu], który to rozdział ma wbrew pozorom swoje uzasadnienie w fabule, sprawia, że czytelnik odruchowo odsuwa od siebie całe jedzenie znajdujące się w pobliżu i zaczyna – całkiem słusznie – podejrzliwie patrzeć na wyprodukowaną żywność. Znanie zagrożeń i skutków ubocznych rzeczywiście potrafi zepsuć apetyt.
To debiut, a zatem nie brak mankamentów. Czasem zbyt długie przestoje w akcji czy przeciąganie niektórych fragmentów sprawiają, że całość zaczyna siadać. Ale trudno nie dostrzec w całości dobrze napisanego – nie idealnego, zbyt wiele tu błędów – kryminału, który potrafi sobie zjednać sympatię czytelników – trudno nie polubić głównego bohatera, a z tym ostatnimi czasy mam trudności w kryminałach, gdzie praktycznie do wszystkich detektywów mam stosunek ambiwalentny. Do tego zalanie całości miłością do jedzenia i ukazaniem świata kulinarnego bez idealizowania i oto mamy całkiem przyjemną do czytania książkę. A że Smak Słowa już zapowiedziało drugi tom, to można „Diabelski owoc” potraktować jako przystawkę i zastanawiać się, czym poczęstuje nas Hillenbrand w „Czerwonym złocie”.
Marta Kraszewska
Marta Kraszewska
