
REKLAMA
Druga połowa siedemnastego wieku, Anglia. Młoda wdowa powraca do rodzinnego miasta, by zamieszkać z młodszym bratem. Pozornie bezpieczne miejsce lat dziecinnych szybko okazuje się groźne, gdy kobieta uświadamia sobie, że brat organizuje polowanie na czarownice, a ofiarami są niewinne, często bezbronne kobiety.
Przede wszystkim „Czarownice z Manningtree” zwracają uwagę swoim źródłem – Beth Underdown oparła bowiem opowieść o historię o siedemnastowiecznym położnictwie. Jej uwagę zwróciła postać Matthew Hopkinsa – angielskiego łowcy wiedźm, który w czasie wojny domowej w Anglii doprowadził do procesu setek kobiet, według różnych źródeł jest odpowiedzialny za śmierć 106 kobiet (to liczba, którą podaje Underdown) lub ponad 300. Współpracował z niejakim Stearnem i razem, w ciągu zaledwie dwóch lat, skazali na śmierć za używanie czarnej magii więcej kobiet niż wszyscy inni razem wzięci łowcy wiedźm przez poprzednie prawie dwa wieki.
Sama postać Hopkinsa jest już wystarczająco przerażająca, ale Underdown jeszcze pogłębiła ten efekt. „Czarownice z Manningtree” opowiadane są z perspektywy Alice – młodej wdowy, siostry Matthew, dziewczyny może i nie naiwnej, ale pokładającej dużo wiary w dobroć brata. Niby coś czuje, że nie wszystko gra, ale jednak wierzy, że wszystko skończy się dobrze. Jej relacja jest przeplatana faktycznymi zapiskami z siedemnastowiecznych kazań czy notatek łowców czarownic.
Historia napisana przez Underdown jest przerażająca na wielu poziomach. Z jednej strony jest bowiem Matthew Hopkins – niepokojący, nieprzewidywalny i tym bardziej niebezpieczny, że będąc skupionym na swoich poglądach i swojej wizji rzeczywistości, ma jednocześnie w rękach władzę, by swój porządek zaprowadzić. Z innej strony jest cały wątek polowań na czarownice – plotek przeradzających się w podejrzenia, a to w brutalne procesy zakończone śmiercią. Warstwa historyczna przeplata się z warstwą psychologiczną, obie równo mocno wpływają na strach towarzyszący lekturze.
To nie może skończyć się dobrze – wiadomo to nie tylko ze względów historycznych. Wszak, jeśli Matthew Hopkins zapisał się na kartach, to można się domyślać, że niekoniecznie pozytywnie. Ale ta pewność o złe zakończenie bierze się bardziej z nastroju, który bije z „Czarownic z Manningtree”. Atmosfera nieufności, bojaźliwości, przezornej ostrożności – to wszystko czuć niemal od razu, potęguje to jeszcze Alice, która może i nie spędziła ostatnich kilku lat w rodzinnym miasteczku, ale wie, że coś jest nie tak.
Czyta się to więc niemal jak pełnoprawny horror. Może nie ma dosłownie duchów i mar, ale wciąż wisi w powietrzu poczucie, że coś niekoniecznie ziemskiego się dzieje – jakieś szmery, jakieś cienie, dźwięki w pustym mieszkaniu. Niewypowiedziane pytanie na ustach czytelników – czy rzeczywiście coś jest w tych podejrzeniach Hopkinsa (oczywiście przypadkowo, bo mierzy na oślep, całkowicie zaślepiony nienawiścią), czy też wszyscy zaczynają powoli wariować od ciągłego poczucia zagrożenia. Każde rozwiązanie jest równie dobre, a niedopowiedzenie tej kwestii tylko działa na korzyść.
„Czarownice z Manningtree” to debiut Beth Underdown, ale jeśli już przy pierwszej książce potrafi tak zbudować napięcie, oddając jednocześnie dość wiernie ówczesne realia, to aż ciekawe, jak będzie wyglądać jej kolejna powieść. Zwłaszcza, że już teraz warsztatowo Underdown nic nie brakuje, więc pozostaje tylko wyszukiwać lub tworzyć następne wspaniałe historie.
Marta Kraszewska
Marta Kraszewska
