
Dla jednych popularyzator jazzu, dla innych bikiniarz i kontestator systemu. Pisarz o pokręconym życiorysie, który tak naprawdę budowa swoją tożsamość do końca życia. Leopold Tyrmand. I wszystko jasne.
REKLAMA
Lubię biografie, które wychodzą spod pióra Mariusza Urbanka. W sposób przypominający historyczny reportaż przybliża postacie, co prawda doskonale nam znane, ale robi to taki w sposób, iż czytelnik ma wrażenie, że wkracza na ląd dotąd nieznany. Bo przecież niewielu z nas wie, iż Leopold Tyrmand w czasach głębokiego stalinizmu doszukiwał się kurlandzkich korzeni swego nazwiska, kreując się w sposób przypominający ten, którym Żorż Ponimirski przedstawiał Nikodema Dyzmę. W tej jednak biografii, Urbanek stara się odpowiedzieć na pytanie, na które jak do tej pory nikt nie odpowiedział. Kim właściwie był Leopold Tyrmand.
Inteligent pochodzący ze zasymilowanej żydowskiej rodziny. Lewicujący, pod sowieckimi władzami, dziennikarz i jednocześnie konspirator, robotnik przymusowy i więzień obozu karnego koło Oslo. Jeden z pierwszych dziennikarzy objętych w 1950 roku zakazem publikacji. Autor powszechnie znanej książki Zły i nieco mniej znanego Dziennika 1954. Kobieciarz, elegant ocierający się o snobizm, człowiek, który za wszelką cenę pragnął wyróżniać się z tłumu, zaznaczając tym samym swój stosunek do peerelowskiej rzeczywistości. Wreszcie popularyzator jazzu, który stracił zainteresowanie tą muzyką z chwilą, gdy ta wróciła na salony. Z treści książki wyłania nam się wieczny nonkonformista, ktoś, kogo śmiało porównać można z Fariasem de Saxe, idącym własną drogą, choćby z tego jedynego powodu jakim jest własna zachcianka, jeśli nie wierność swoim przekonaniom.
Wystarczy by wzbudzić zainteresowanie? Pewnie tak, skoro postanowiłem ponownie przeczytać Dziennik 1954.
