
REKLAMA
Janna, córka lekarza, wyjeżdża trenować szermierkę do dawnego znajomego ojca, Egona von Böttichera, do Akwizgranu. Dzięki wyjazdowi ma polepszyć swoje umiejętności, ojciec chce także by dziewczyna przekazała arystokracie listy. Pobyt w najgorszym wypadku ma być nudny, tak przynajmniej sądzi Janna.
Tyle że do Niemiec wyjeżdża w 1936 roku. Kraj buzuje od napięcia, dwie sprzeczne siły ze sobą walczą, a jedna – faszystowska umacnia się z każdym dniem. Pozory normalności zakłócają dobiegające do posiadłości informacje o polityce III Rzeszy, kolejne zarządzenia czy ograniczenia. Miejsce będące ostoją tradycji, rządzone przez zgorzkniałego arystokratę zmaga się z niespokojnymi zmianami zapowiadającymi wojnę.
„Holenderska dziewczyna” Marente de Moor zdobyła Nagrodę Literacką Unii Europejskiej i AKO Literature Prize, a w Holandii okazała się sukcesem wydawniczym. Została także doceniona poza Europą, zbierając świetne recenzje – Kirkus Reviews porównało ją choćby do powieści sióstr Brontë: „Wichrowych wzgórz” czy „Dziwnych losów Jane Eyre”. Biorąc to wszystko pod uwagę, nie zmienia to faktu, że można mieć co najmniej mieszane uczucia względem „Holenderskiej dziewczyny”.
Z pewnością ciekawym pomysłem było umieszczenie akcji w ponurej, podupadłej posiadłości, z dala od ludzi. Dzięki temu choć Janna styka się z zapowiedziami II Wojny Światowej, choć styka się z rządami Hitlera, to dzieje się to mimochodem, na drugim planie, w rozmowach dorosłych. Wypada to naturalniej, szczególnie że nastolatka nie przyjechała do Niemiec, by stać się czynnym świadkiem historii. Dla Janny ważniejsza jest szermierka, ważniejsza jest tajemnica splatająca losy jej ojca z Egonem, ważniejsze w końcu jest odkrywanie swojej kobiecości i efektu, jaki wywołuje wokół.
Jednak w historię, jaką tworzy tu de Moor, wpisane zostało zbyt wiele bezbarwnych postaci. Owszem, przez karty powieści przewijają się kolejni, dziwni ludzie, jakby nieprzynależący do rzeczywistości, z której pochodzi Janna. Są bliźniacy o narcystycznych tendencjach, z których relacji wybrzmiewa pierwiastek erotyczności, jest ich matka, zdrajczyni, która została zdradzona, jest służba, która niby się tą potworną posiadłością zajmuje, niby jest wierna, ale w których buzują rewolucyjne zapędy. Są więc dziwni, ale bez żadnego uzasadnienia, tak po prostu zgodnie z wolą autorki, która postanowiła zgromadzić pod jednym dachem jak najwięcej ludzi, których charakterystyka brzmiałaby specyficznie. Wszyscy oni gubią się pod monotonią powieści, pod dość specyficzną narracją prowadzoną z punktu widzenia Janny, która owszem przywołuje dziwne zachowania otoczenia, ale w sposób najbardziej nieciekawy.
Problemem jest więc sama narracja powieści. Janna jest naiwna – i jasne, taka mogłaby być, jest wszak wchodzącą w świat nastolatką, ale odbija się to na wydźwięku wszystkich zdarzeń. Wszystko jest blade, Janna nie kwestionuje niczego – ani mistrza, który ją wykorzystuje, ani obecności w domu innych ludzi, ani kolejnych wydarzeń w domu. Niby próbuje rozwikłać zagadkę dotyczącą przeżyć jej ojca i Egona, niby ją to pochłania, ale tak naprawdę całość sprowadza się do czytania listów i oglądania zdjęć – nie rozmyśla, o tym, co oznaczają nowe informacje, nie konfrontuje ich z niczym. Końcowe odkrycie jest wstrząsające tylko dlatego że Janna sama tak je nazywa – ale żadne miejsce w powieści tego nie sugeruje, nie wpływa ono także na finał. Po prostu jest. Tak jak i sama książka.
„Holenderska dziewczyna” to powieść o ciekawym koncepcie, który jednak gdzieś po drodze staje się dla autorki raczej przeszkodą, aniżeli pomocą. Czy warta jest uwagi? Jak na powieść historyczną, można było wymagać od niej więcej. Jeśli czymś może przyciągnąć, to perspektywą – rzadko się bowiem zdarza, by była ona holenderska. Lecz poza tym może rozczarować.
Marta Kraszewska
Marta Kraszewska
