Na fali entuzjazmu, który opanował cały kraj postanowiłem w 1989 roku wystartować w wyborach do parlamentu. Zapewne mój trudny charakter i spontaniczne wystąpienia publiczne spowodowały, że nie znalazłem się na listach partyjnych do Sejmu. Postanowiłem więc sam wystartować na senatora z Warszawy. Zdawałem sobie sprawę, że jest to wyprawa z motyką na słońce, ale zawsze kochałem walczyć bez względu na szanse wygranej. Pierwsza rozpacz to był chroniczny brak pieniędzy, druga rozpacz to brak wojska (wsparcia członków partii), trzecia to brak szans przebicia się do mediów. Wymyśliłem więc następującą strategię. Udałem się do władz miejskich i wydzierżawiłem na dwa tygodnie kawałek najbardziej reprezentacyjnego trawnika w Warszawie na Pl. Trzech Krzyży. Następnie zawarłem umowę z producentem domków kanadyjskich, że postawi w tym miejscu na oczach warszawiaków pokazowy domek drewniany. W związku z tym co wyżej o dziurawej kieszeni, w umowie była klauzula, że zapłacę po dwóch tygodniach. Budowa się rozpoczęła. Trzeba było widzieć co się działo. Domki kanadyjskie stanowiły wówczas sporą nowość. Uruchomiłem na trawniku mój jednoosobowy sztab wyborczy „pod chmurką” i drzwi się nie zamykały od potencjalnych wyborców, przepraszam, co ja mówię przecież drzwi nie było, ale wyborcy obrodzili. Niecodzienna sytuacja spowodowała, że tak jak przewidziałem domek ściągnął kamery telewizyjne, chociaż na wybory zawłaszczyły je wielkie i bogate partie. Kampania wyborcza trwała, upływał jednak czas i zbliżał się nieuchronnie termin zapłaty za domek. I tu Duch Święty wszechobecny na Placu Trzech Krzyży natchnął lewicowego kandydata nowym pomysłem. Postanowiłem ogłosić wielką promocję tanich, drewnianych domków i sprzedać wybudowany obiekt na publicznej licytacji w przeddzień wyborów. Znowu medialnie strzał w dziesiątkę. Pomysł podchwycił Telewizyjny Kurier Warszawski. Przez tydzień codziennie miały się ukazywać w dobrym czasie antenowym, krótkie informacje o tanim energooszczędnym budownictwie mieszkaniowym i o planowanej licytacji z moim domkiem w tle. Muszę się przyznać do tego, że zostałem wmanipulowany okolicznościami w sytuację, która spowodowała zapewne, że Duch Święty mnie ostatecznie opuścił i wybory przegrałem. Przed rozpoczęciem cyklu audycji, zaprzyjaźniony dziennikarz z Kuriera powiedział mniej więcej co następuje: Romek, nie mamy kamer, żeby codziennie przyjeżdżać do Ciebie, więc musimy dzisiaj nagrać od razu te pięć kilkuminutowych odcinków, które będziemy emitowali codziennie.
I tak poznałem nieograniczone możliwości mediów. W pierwszym odcinku wszystko było normalnie. Pytania o system budowania, o walory rozwiązań, o ceny i licytację. Schody zaczęły się w drugim odcinku – pokażemy go jutro, więc musisz być inny – powiedział dziennikarz. Zdejmij marynarkę i stań na innym tle. Zaczął od pytania: wczoraj pokazaliśmy pański domek, jak zareagowali warszawiacy, czy wielu miał pan gości? Nie muszę mówić, jakie wyżyny inteligencji i wyobraźni musiałem osiągnąć, żeby sprostać tym pytaniom. Czym dalej, tym było trudniej. Przed nagraniem, które miało się ukazać za cztery dni oddał mi swoją marynarkę. Wyglądałem komicznie, bo był ode mnie znacznie niższy i raczej słusznej postury. Kiedy skończyliśmy nagrywać ten serial, kolega dziennikarz powiedział: „najgorsze będzie jak od jutra zacznie padać deszcz a myśmy wszystko nagrywali w pełnym słońcu”. Na szczęście deszcz nie padał. Jednak najbardziej byłem zdumiony, kiedy dzień po dniu, jak zwykły widz, obejrzałem w telewizji wszystkie odcinki. Całość wyglądała absolutnie autentycznie. Domek szczęśliwie sprzedałem na aukcji dla fundacji Lucyny Winnickiej, a resztę pieniędzy po uregulowaniu zobowiązań, zawiozłem jako darowiznę do szkoły podstawowej w Łbiskach. W tych moich pierwszych wyborach wypadłem jak na singla całkiem nieźle plasując się mniej więcej w środku peletonu. W następnych wyborach zostałem posłem.