Umowy czasowe stały się jednym z tematów debaty publicznej. I słusznie, bo jest o czym dyskutować. Samo słowo „śmieciówka”stało się wręcz obelgą. To niesprawiedliwie, bo uderza w ciężko pracujących ludzi, którzy pracy nie traktują jak czegoś śmieciowego. Wiele tak zatrudnionych osób zresztą nie narzeka. Jedni, bo zarabiają trochę więcej albo w ogóle mają pracę. Inni, bo z jakichś powodów to dla nich wygodne. To zasada „coś za coś”, którą wszyscy stosujemy.
Ryszard Petru - Ekonomista. Lider Partii Nowoczesna
Tak więc umowy czasowe, czyli nieregularne lub doraźne formy zatrudnienia, nie są samym złem i w każdej gospodarce powinno być dla nich miejsce. W Polsce są one nadużywane: jest ich za dużo i zastępują normalne zatrudnienie.
To patologia naszego systemu. W głównym nurcie powinno być normalnie oskładkowane zatrudnienie według kodeksu pracy (który jest za mało elastyczny), a inne formy mogą być marginesem. U nas jest odwrotnie.
Podczas spotkań rozmawiam z ludźmi, często młodymi, pracującymi w takiej właśnie formule. Wady są oczywiste: brak poczucia stabilności, słabe zabezpieczenie emerytalne czy chorobowe. Dużo wolnoamerykanki, swoboda pracodawcy i mało gwarantowanych praw pracownika. Ale ważniejsze od formy zatrudnienia jest coś, co nazwałbym stanem „no future”: „Pracuję za 2 tys. zł i mam perspektywę, że za pięć lat będę pracował za 2,2 tys. Na więcej nie ma szans”. To na tym polega problem. Przekonanie „no future” jest powszechne i to ono, a nie niedostatek, każe ludziom wyjeżdżać do Londynu.
Jaki ma to związek ze śmieciówkami? Sytuacja „no future” wynika z tego, że promowanie przez kolejne rządy taniej siły roboczej jako przewagi konkurencyjnej naszego kraju kończy się właśnie 2 tys. zł na rękę. Bez perspektywy wzrostu. Orliki, autostrady, stadiony tego nie zmienią. Nie poprawią też tej perspektywy obniżka wieku emerytalnego, rozdawanie każdemu po 500 zł ani dopłaty do minimalnej pensji. Nie poprawią, ale nawet pogorszą, bo trzeba będzie znaleźć na to środki. A jak nie wskaże się źródła oszczędności, to skończy się jak zawsze na podwyżkach podatków lub składek. Czyli jeszcze większe „nofuture”.
Czasówki sprawdzają się przy prostej, powtarzalnej i niezbyt dobrze płatnej pracy, tam, gdzie jednego pracownika łatwo zastąpić innym. To rozwiązanie dobre dla gospodarki opartej na taniej sile roboczej, jaką w Polsce mamy. Tam, gdzie rolę zaczynają grać umiejętności, specjalizacja, wynalazczość, wzornictwo, budowanie wartości marek, sytuacja się zmienia. W takiej gospodarce siła nie płynie z taniej i niewymagającej siły roboczej, ale z tego, że mamy drogich i wymagających starań, ale wysoce produktywnych pracowników. Wartość mercedesa nie bierze się tylko z tego, że śrubki w nim są skręcone dobrze. Ale też mercedesów nie projektują i nie produkują ludzie pracujący na czasówkach.
Jest oczywiste, że za ograniczenie nieregularnych form zatrudnienia trzeba zapłacić. Niejeden pracownik usłyszy: możesz przejść na regularny i oskładkowany etat, ale, sorry, na rękę dostaniesz mniej, bo mnie na to nie stać. Inny może w ogóle stracić pracę. Coś za coś.
Dlatego uważam, że zakazanie takich form w grę nie wchodzi, bo straty będą większe niż korzyści. Ale zmniejszanie zakresu czasówek jest konieczne, bo obecnie blokują one życiowe plany i aspiracje wielu ludzi. Tak więc ograniczyć tę formę zatrudnienia musimy, jeśli chcemy, żeby nasz kraj nie utkwił w nierozwojowym modelu gospodarczym. Trzeba jednak robić to inteligentnie, a nie siekierą. Przede wszystkim zaś zrozumieć, z czego bierze się nadużywanie tych form w Polsce. Oto kilka sposobów.
Po pierwsze, trzeba wprowadzić do kodeksu pracy nową formę umowy o pracę: umowę kontraktową. To umowa elastyczna, wygodna, gdy pracownika zatrudnia się na krótszy czas, np. do prac sezonowych. Nie ma tu przymusu zatrudnienia na czas nieokreślony przy trzeciej umowie ani ustawowego okresu wypowiedzenia. Są to umowy oskładkowane, dają zabezpieczenia, pozwalają dobrze określić prawa i obowiązki obu stron. Są podobne do regularnych umów. Takie umowy w pół drogi między czasówkami a regularnym zatrudnieniem są potrzebne, bo wielu przedsiębiorców zatrudnia na śmieciówkach dlatego, że kodeks pracy jest nieelastyczny.
Po drugie, trzeba skończyć z wyborem najtańszej oferty w zamówieniach publicznych. Do niedoskonałych rozwiązań prawnych dochodzi lękliwość urzędników, którzy boją się wybrać ofertę lepszą, ale droższą. Sprawy są znane, przyniosło to już wielkie straty. Najlepszym przykładem jest rozłożenie przez tę ustawę polskich firm budowlanych. Ma to jednak także wpływ na umowy czasowe, bo w efekcie przetargi często wygrywają firmy oszczędzające na płacach, które są głównym składnikiem kosztów. Czyli państwo, promując najtańsze oferty, promuje masowe umowy czasowe. Bo etat jest najdroższy.
Po trzecie, odbudujmy szkolnictwo zawodowe. Wiem, że idę tu trochę pod prąd, bo wyższe wykształcenie to sprawa ambicji. Odłóżmy jednak kwestie honorowe na bok – dzisiaj fachowców w Polsce brak. Pod Poznaniem pracowników do sektora samochodowego ściąga się z całej Polski. Dobry fachowiec zwykle dostaje taką umowę, jakiej sobie zażyczy. Najlepsi, wykwalifikowani spawacze w elektrowni w Kozienicach dostają 100 zł za godzinę, ale są z Indii, bo polscy wyjechali. Tymczasem ludzie, którzy zainwestowali czas i pieniądze w wykształcenie, mają często poczucie, że ta inwestycja nie procentuje, że studia były ślepą uliczką. I faktycznie często były ze względu na niską jakość kształcenia i oderwany od realiów gospodarczych profil. To kolejna nauka z moich rozmów, podczas których zdarzało mi się usłyszeć: „Gdybym wiedział, że to nic mi nie da, to nie studiowałbym tyle czasu, tylko nauczył się jakiegoś dobrze płatnego zawodu”. Sęk w tym, że nie bardzo jest gdzie taki zawód zdobyć.
Po czwarte, trzeba stworzyć lepsze warunki do rozwoju krajowej przedsiębiorczości. 70 proc. małych i średnich firm tworzących PKB zmaga się z ZUS i urzędami skarbowymi, które traktują je jak potencjalnych przestępców – to raz. Zagraniczne koncerny nie płacą u nas podatków i działają w specjalnych strefach ekonomicznych na specjalnych warunkach – to dwa. Polskie firmy są w tym starciu niekonkurencyjne, więc muszą kombinować na płacach i sposobach zatrudnienia. No i trzy: przeregulowanie gospodarki i „nawis biurokratyczny”. W urzędach związanych z ochroną środowiska czy z energetyką przedsiębiorca ma poczucie, że rozmawia z ludźmi z innej cywilizacji, w której nic nie można zrobić prosto.
I punkt ostatni, a zarazem najważniejszy. Skończmy z gospodarką opartą na taniej sile roboczej. Wspieramy firmy, które potrzebują najniższych kosztów. A jeśli pracownicy wytwarzają produkty niskoprzetworzone, to są łatwi do zastąpienia. Minister Piechociński z dumą przecinał wstęgę przy otwarciu Amazona. Czy polski urzędnik powinien być dumny z tego, że Polska jest krajem tanich pracowników?
Zanim populiści z lewa i prawa zrobią nam tu raj, oskładkowując wszystko, co się rusza, zejdźmy na chwilę na ziemię. Dobra diagnoza i trochę wysiłku wystarczą, aby znacznie poprawić byt Polaków. I wtedy skończy się plaga umów czasowych.
Tekst ukazał się pierwotnie w dzienniku "Rzeczpospolita" 29.07.2015