Gdy dość nieoczekiwanie (dla mnie) zostałem zaproszony do tego blogu, żeby bawić Państwa moimi wpisami, najpierw spędziłem kilka godzin na czytaniu wpisów innych Autorów, żeby wyczuć konwencję i się do niej odpowiednio dostroić. Teraz nadal czytam wpisy innych blogerów, a ponieważ niektóre z nich uważam za bardzo inspirujące – będę czasami dzielił się z Państwem moimi refleksjami na ich temat. Tak będzie właśnie w tym dzisiejszym wpisie.
REKLAMA
Jak wspomniałem we wprowadzeniu – staram się czytać wpisy innych Osób, z którymi mam przyjemność dzielić obecność na tym blogu. Uważam, że powinienem – w końcu przecież jestem nowicjuszem, a występuję tu w towarzystwie prawdziwych tuzów!
Jednak z prostej analizy porównawczej tekstów dotyczących tych samych zagadnień omawianych przez różnych blogerów wnioskuję, że jestem raczej wyjątkiem. Tu chyba nikt nikogo nie czyta, tylko każdy prezentuje swoje przemyślenia, opinie i poglądy – trochę jak paw rozkładający wachlarz kolorowych piór i potrząsający tym ogonem – żeby wszyscy podziwiali. Trochę to przypomina niektóre debaty telewizyjne, w których wszyscy mówią równocześnie, każdy słucha tylko własnego głosu, a jeśli uczestnicy zwracają się do siebie nawzajem, to wyłącznie frazą: „Ja panu nie przeszkadzałem!”.
Na tym blogu jestem nowicjuszem, ale zaczynam się obawiać, że z jego uczestnikami jest jak z milicjantami we wczesnym PRL (gdy obowiązywała zasada „nie matura lecz chęć szczera...”). Otóż funkcjonował wtedy żart wyjaśniający, dlaczego chodzili oni trójkami: Bo jeden umiał czytać, drugi umiał pisać, a trzeci był przydzielony po to, żeby pilnować tych dwóch podejrzanych intelektualistów :) .
Napisawszy to zastanowiłem się, gdzie w tym blogu jest „ten trzeci” – ale może odłożę te ryzykowne rozważania i wrócę do tematu.
Zgodnie z tytułem chciałem się wypowiedzieć o potrzebie chronienia mowy polskiej. Do tej wypowiedzi skłoniła mnie lektura bardzo ciekawego wpisu Piotra Wesołowicza „Nie idź po linii najmniejszego oporu — pracuj nad polszczyzną! W internecie” i przywołany przez Niego bardzo dobry program na YouTube zatytułowany „Mówiąc inaczej” prowadzony przez Paulinę Mikułę.
Przeczytałem, obejrzałem – i pragnę dodać swoje „trzy grosze”.
Czy powinienem się na ten temat wypowiadać? Wszak wszyscy wiedzą, że jestem inżynierem: automatykiem, informatykiem, specjalistą od inżynierii biomedycznej. W tamtych obszarach mam prawo zabierać głos i o czymś PT Czytelników powiadamiać, coś popularyzować…
Język powinienem zostawić polonistom!
Otóż niezupełnie.
Miałem w życiu różne przygody, ale jedną z najdziwniejszych była ta, podczas której w sposób zaskakujący dla mnie samego wygrałem ogólnopolski konkurs Mistrzów Mowy Polskiej.
Początkowo nie przywiązywałem do tego szczególnej wagi, a pytającym mnie o to znajomym odpowiadałem, że prasa miała właśnie „sezon ogórkowy”, nie było o czym pisać, a Potwór z Loch Ness trochę się przejadł – więc wylansowano Mistrza Mowy Polskiej, no i padło na mnie.
Jednak naprawdę było inaczej. Była to druga edycja tego konkursu w 2002 roku. Eliminacje wojewódzkie przeprowadzano z dużym rozmachem (w Województwie Małopolskim odbywały się one w siedzibie Urzędu Marszałka Województwa), w sprawę angażowała się telewizja i gazety, nominacje do szczebla centralnego wręczano w salach Zamku Królewskiego w Warszawie, a sama gala finałowa odbyła się w Teatrze Polskim w Warszawie. Ku mojemu (i nie tylko mojemu) zdziwieniu zostałem jednym z trzech laureatów tego konkursu. Jak napiszę, że wśród nominowanych, którzy jednak tego lauru wtedy nie zdobyli, był między innymi Marek Kondrat – to i tak nikt nie uwierzy.
Szarfę Mistrza Mowy Polskiej dostałem jednak ja i przekazałem ją na aukcję, z której dochód przeznaczony był na krakowskie Schronisko dla Bezdomnych Zwierząt. Nie mam się więc jak wylegitymować – chyba że ktoś z Czytelników zajrzy na stronę internetową www.mistrzmowy.pl, gdzie można znaleźć więcej informacji.
Szarfę Mistrza Mowy Polskiej dostałem jednak ja i przekazałem ją na aukcję, z której dochód przeznaczony był na krakowskie Schronisko dla Bezdomnych Zwierząt. Nie mam się więc jak wylegitymować – chyba że ktoś z Czytelników zajrzy na stronę internetową www.mistrzmowy.pl, gdzie można znaleźć więcej informacji.
Ta dość niezwykła przygoda sprawiła, że zacząłem się interesować sprawą ochrony naszego rodzimego języka, zwłaszcza że zauważyłem, iż źródłem największych zagrożeń dla języka jest obszar mojej działalności zawodowej, to znaczy informatyka. W tym środowisku zawodowym takie oto toczy się rozmowy:
Ping nie odpowiada, a traceroute zapętla się na routerze providera.
Dla fachowców jest to zdanie pełne treści, ale polonista po wysłuchaniu tego może zejść na zawał (tu z kolei kłania się żargon medyczny). Jeśli w taki sposób mówi fachowiec do fachowca to ostatecznie można to uznać za element ryzyka zawodowego. W końcu jeszcze w 1927 roku Julian Tuwim wykpiwał żargon fachowców pisząc o droselklapie, którą tandetnie zablindowano i ryksztosuje.
Gorzej, że wszystko co pachnie informatyką wręcz magnetycznie przyciąga dzisiaj młodzież, której fascynacja komputerami przejawia się między innymi w używaniu i nadużywaniu pseudo-fachowego slangu. Oto dwa przykłady autentycznych wypowiedzi (z Wikipedii, gdzie jest ich o wiele więcej):
(...) dzielenie msgów z mejlboksa przez $/="\n\nFrom" chyba nie jest do końca reliabilne
(...) to polegało na pisaniu tych splojtow żeby program wywołał shellcode
(...) to polegało na pisaniu tych splojtow żeby program wywołał shellcode
Co z tym robić?
Niedługo żeby zrozumieć takiego mówiącego rzekomo po polsku małolata trzeba będzie nosić przy sobie gruby słownik (który być może w wersji elektronicznej zmieści się w zegarku)!
Niedługo żeby zrozumieć takiego mówiącego rzekomo po polsku małolata trzeba będzie nosić przy sobie gruby słownik (który być może w wersji elektronicznej zmieści się w zegarku)!
Otóż trzeba zrobić to, do czego przed ponad stu laty nawoływał Norwid:
Odpowiednie dać rzeczy słowo.
Trzeba ucywilizować polski język w obszarze jego styku z materią informatyki, bo chociaż nowości (jakże pożądane właśnie w technikach komputerowych) napływają do nas z zachodu, na ogół wraz ze swymi angielskimi nazwami, to jednak nie możemy się godzić na to, by nasz rodzimy język stawał się w związku z tym zlepkiem obcojęzycznych terminów. Terminów skracanych, przekształcanych i odmienianych bez żadnej dbałości ani o polską ani o angielską gramatykę. Najbardziej zauważalnym przykładem jest tu softłer, który trzeba przeczytać na głos, żeby zrozumieć o co chodzi.
Można by było nie przejmować się wskazanym problemem gdyby dotyczył on tylko jakiejś jednaj wąskiej grupy zawodowej. Ale zmierzamy – jako kraj, jako naród, jako część Unii Europejskiej – do tak zwanego społeczeństwa informacyjnego. Oznacza to, że informatyką (i zawodami pokrewnymi) zajmować się będzie coraz większa część społeczeństwa – może 30, może nawet 50% aktywnej zawodowo populacji. Nie jest więc obojętne, jak ci ludzie będą mówili, bo to będzie miało znaczący wpływ na kulturę języka w ogóle.
Trzeba więc podjąć działania zmierzające do tego, żeby ludzie mówiący o informatyce (a także o innych nowinkach technicznych i naukowych) mogli się porozumiewać językiem dostatecznie elastycznym i chłonnym w zakresie ustawicznie pojawiających się nowości, ale jednocześnie nie urągającym polskim normom językowym i duchowi polskiej mowy. Próby wprowadzania na siłę polskich zamienników dla słów funkcjonujących już w obiegu międzynarodowym są z góry skazane na niepowodzenie, zresztą mogłyby nas wpędzać w pułapkę terminologii, której by nikt poza nami nie używał. Przykładem może być słowo komputer, którego w Polsce szczęśliwie nie udało się zamienić na rodzimy termin „licznica” (podobno dlatego, że kojarzył się z ulicznicą…), a które Francuzi zmienili na swojskie (dla nich) ordinateur i są teraz w dużej mierze izolowani ze swoimi pracami informatycznymi, bo automatyczne wyszukiwarki nie są w stanie wskazywać artykułów i książek naukowych powstających w Paryżu gdy ktoś szuka wiedzy o komputerach. Podobnie pyrrusowe zwycięstwo odnieśli Czesi, którzy zamienili komputer na „počitač”.
Dlatego chociaż długo zgrzytał w moich uszach termin interface nie upierałem się przy tym, żeby zamieniać go na rodzime „międzymordzie” i potulnie słuchami i mówię o interfejsie, który się już na tyle zasymilował w polskim języku, że przestał razić, a nawet zyskał powszechnie akceptowane formy fleksyjne (interfejsu, interfejsem itd.). Ale zabiegajmy o to, żeby nie wszczepiać w ciało naszego rodzimego języka tych „nowotworów” więcej, niż koniecznie trzeba. I tak nękają nas supermarkety, fajfy, puby, briefingi i inne paskudy, więc gdy możemy powiedzieć „oprogramowanie” to nie silmy się na pseudo-profesjonalny bełkot o softłerze.
Jest jeszcze jeden problem, z którego ważności też chyba nie do końca zdajemy sobie sprawę.
To wulgaryzmy.
Zawsze były w naszym języku, ale ostatnio jest ich chyba jakoś więcej, a ci, którzy ich używają, zdają się nie dostrzegać, jak bardzo są one paskudne. Pozwolę sobie przytoczyć przykład, przepraszając równocześnie za wulgaryzm, który ja będę musiał przytoczyć (dzieci poniżej 16 roku życia powinny zaprzestać czytania dalszego ciągu tego tekstu, bo będzie wysoce niewychowawczy!). Jednak muszę przytoczyć pewną paskudną wypowiedź dosłownie, podobnie jak biolog, który chcąc uświadomić uczniom jak odrażająco wstrętny jest tasiemiec, musi go pokazać w słoju z formaliną, bo żadne omówienie tego nie zastąpi.
A oto moja historia:
A oto moja historia:
Wypadła mi kiedyś wiosenną nocą droga w poprzek Błoń. To taka duża łąka w samym centrum Krakowa (gdyby ktoś nie wiedział). Przede mną szła para studentów – miły chłopak i śliczna dziewczyna. Widziałem ich wcześniej w świetle latarni na ulicy i zachwyciło mnie, jak subtelna i delikatna była idąca przede mną panienka. Weszliśmy w krąg mroku na Błoniach i niebo nad nami rozjarzyło się gwiazdami. Normalnie ich blask zagłuszają światła ulic, ale one przecież stale są tam nad nami – i są tak cudownie piękne!
Piękno to dotarło także do młodych, bo nagle usłyszałem okrzyk dziewczyny:
- Patrz ile gwiazd najebało!
Poczułem się, jakby z czarownego kwiatu wypełzł nagle obrzydliwy robak.
Chrońmy nasz język przed pseudo-profesjonalnym bełkotem i przed chwastem wulgaryzmów, bo w zjednoczonej Europie i w globalizującym się świecie jest on naszą wspólną wartością!
