Tak się akurat złożyło, że wczoraj przed zaśnięciem oglądałem film Tymona Tymańskiego „Polskie gówno” – z jednej strony pastiszu na polski show biznes, z drugiej brutalnie odsłaniający los artystów, walczących o swoje miejsce w panteonie gwiazd. Po kilku godzinach trafiam na tekst kolegi z portalu, poświęcony Tymonowi. Mojej ocenie niesprawiedliwy i niebezpieczny.
Wywiad, na który powołuje się Krzysztof Majak, jest wielowątkowy. W pewnym momencie rozmowa schodzi na życie artystów i reguły rządzące show biznesem. Odpowiedź brzmiała tak:
„Czasami zdarza mi się po kimś pojechać. Czasami dostanie się moim sympatycznym kolegom Kazikowi czy Maleńczukowi, czasem powiem coś o Edzi Górniak, ale to są takie pierdoły, takie nasze lubię-nie lubię. Tzw. artyści są często bardzo krytyczni wobec innych, bo nasza praca jest walką. O pozycję, o kasę, o dobry produkt. Nawet w przypadku Edzi Górniak muzykowanie to forma walki o siebie. Każdy z nas jest samotny, mimo grona fanów. Dlatego nie przywiązuję specjalnie wagi do opinii - ani swoich, ani innych. To coś jak pokrzykiwanie w okopach podczas wojny - czasem jesteśmy dla siebie szorstcy, ale po większości te opinie spływają jak woda po kaczce. Prawda jest taka, że wszyscy mamy prze****ne. Tyramy równie ciężko jak przedszkolanki , pielęgniarki, taksówkarze, nauczyciele. Zasuwamy w dni powszednie i w weekendy, walczymy o chwilę wolnego, o jakąś refleksję, o kreatywność, o to, żeby mieć jakiś wybór w życiu.
Show-biznes to nie jest to łatwe życie. To jest ciągła napi*****nka o rozgłos, o niezależność.”
Kto zna twórczość Tymańskiego, wie, że facet pracuje w tym biznesie już dobrych kilkadzieścia lat. Wydał dziesiątki płyt, które ze względu na jego specyficzną twórczość, nie sprzedają się w milionowych nakładach, ale taki jest właśnie los artysty. Dlatego uważam, że tekst był niesprawiedliwy, bo po jego przeczytaniu, czytelnik mógłby odnieść wrażenie, że Tymon Tymański to taki sam byt jak Jola Rutowicz, a Tom Waits niczym nie różni się od Paris Hilton. Jestem gotów pokusić się o stwierdzenie, że niemal każdy utalentowany artystycznie człowiek staje w pewnym momencie przed wyborem: autentyzm, czy publika. Niektórzy mają szczęście i są w stanie pogodzić te dwa bieguny. Większość jednak nie. A kiedy komuś się udaje, jest to początek nowego bardzo trudnego etapu. Im wyższa stawka tym brutalniejsze zasady gry. I OK. Każdy wie na co się pisze.
Komentarze pod tego typu wypowiedziami mogą jednak świadczyć o tym, że właściwie śpiewać każdy może i z chęcią pośpiewałby za większe pieniądze niż te, które zarabia na swoim etacie. Proszę bardzo! W każdym mieście przynajmniej raz w tygodniu odbywa się karaoke. A nuż skończy się to intratnym kontraktem. Niestety człowiek, który rodzi się artystą, otrzymuje pewnego rodzaju brzemię dostrzegania i odczuwania świata bardziej niż większość współobywateli. Wkłada wiele wysiłku w układanie w sobie tego wewnętrznego konfliktu. Poznaje kontekst, buduje go i przekazuje światu. Ci, którzy decydują się na trwanie na tej drodze, muszą, poza transcendencją, borykać się z rachunkami, utrzymaniem rodziny, godząc to ze wzajemną potrzebą bliskości. Niejednokrotnie na początku drogi, pracują na etacie a każda wolna chwila spędzana jest na doszkalaniu umiejętności, próbach, koncertach trasach itd. Fajnie nie? Fajnie. Raz, dwa, nawet dziesięć w odstępach. Ale kiedy większość wolnego czasu spędzasz w rozklekotanym busie, robiąc po 500 km trasy w jedną stronę, po czym wracasz do domu wywleczony na lewą stronę starasz się spędzić czas z rodziną, no a w poniedziałek na siódmą do roboty, to ja się pytam: jest prz**ne czy nie jest? Sprzedaż płyt, koncertów, może wydawać się lukratywnym zarobkiem, ale należy pamiętać, że nie są to dochody pewne ani stałe. Z czasem repertuar a i sam artysta powszednieje. Potrzebujesz odbiorco nowego mięsa a ta potrzeba jest nieustannym polem bitwy, na którym artyści walczą o swoje przeżycie. Nie mam wrażenia, aby Tymon żalił się w tym wywiadzie, zapytali go – odpowiedział. Co miał powiedzieć, że nie jest jak jest? Wszystko wygląda super na wizji fonii. Ludzie są uśmiechnięci, klaskają, jest moc! Ale to nie więcej niż dwugodzinny wycinek z życia. Właściwie nawet nie. To jest tylko show. Życie trwa pozostałe 22 godziny tej doby. Życie to wiele trudnych tygodni, które doprowadziły, do tego momentu.
A teraz dlaczego uważam takie wybiórcze naświetlanie sprawy za niebezpieczne.
Od kilku dni hitem sieci jest występ Krzysztofa Kowalewskiego. Wiersz bardzo dobry, w punkt obnażający nasze narodowe przypadłości. Tylko, że to właśnie ten a nie inny, jak mawiają Aborygeni, wykon jest na topie, bo został zaprezentowany przez artystę, nie przez celebrytę. Kto nie zna dorobku Pana Krzysztofa? Ale z drugiej strony, ilu było takich, którzy obśmiechiwali go za występ w reklamie majonezu? Pewnie, że wolałby skasować gażę jaką dostał za tę chałturkę z jakiejś ambitnej produkcji, no ale jak już mówił Tymon – lekko nie ma. Czesław Mozil, dziś ulubieniec kamer, walczył o swój sukces objeżdżając samotnie takie zakątki Polski, w których nawet nie opłaca się postawić budki z kebabami. Taki sobie wybrał los, bo taki on właśnie jest. Artyści biorą swoją karmę z dobrodziejstwem inwentarza. Z sukcesami i porażkami. Ale to oni pomagają nam budować swoją tożsamość, poruszają nas, uwrażliwiają, scalają jako społeczeństwo. A właśnie taka narracja, jak w stanowiącym dla niniejszego wpisu odwołanie, artykułu usprawiedliwia odbieranie artystom ulg podatkowych, dotacji dla tych, którzy myślą inaczej niż decydenci, czy wreszcie powszechne piractwo.
Jako humanista nie chcę pozostawać obojętny wobec takiego podejścia do artystów, bo my taksówkarze, pielęgniarki, piekarze, urzędnicy, czy blogerzy – potrzebujemy ich. Podczas mojego absolutorium Pani profesor, wykładająca literaturę, powiedział nam, żebyśmy nie zapominali o cnocie, która zazwyczaj nie występuje w panteonie tych najważniejszych, choć wcale nie oznacza, że taką nie jest. To odpowiedzialność. Odpowiedzialność, za swoją wiedzę, którą nabyliśmy, za wartości jakie przyswoiliśmy, za słowa, którymi nauczyliśmy się władać. W duchu tej odpowiedzialności niniejszy wpis.
Gdyby artyści chowali swe talenty tylko dla siebie, obawiam się, że przy całej sympatii i szacunku za dorobek dziennikarski, zamiast niniejszego ad vocem, po prostu zjadłbym kolegę Majaka a potem ukrywałbym się w jaskini przed członkami jego klanu, aby samemu nie posłużyć jako półprodukt do ich wspólnej kolacji.