Po tym, jak minister Gowin i jego współpracownicy wyrazili swoje obawy w sprawie naszego przystąpienia do Konwencji Rady Europy, wywiązała się w mediach burzliwa dyskusja. Nie mi omawiać prawne, czy też bezprawne, podstawy opinii Ministra i jego biura. Zrobili to już różni prawnicy, politycy i odpowiednie „organizacje kobiece”. Moją uwagę przyciągnął natomiast argument, wedle którego przyjęta w dokumentach europejskich definicja „płci” stanowi jakoby zagrożenie dla „tradycyjnej roli” kobiet w społeczeństwie.
REKLAMA
Burza ucichła, ale warto raz jeszcze moim zdaniem zastanowić się nad tym, czym jest ta „tradycyjna rola kobiet”. Bo czy kobiety nie odgrywają różnych ról genderowych zarówno z punktu widzenia społecznego, kulturowego, jak i teologicznego? W dodatku żadna z nich nie wydaje mi się mniej czy bardziej „tradycyjna”, one są po prostu... różne.
Jak dowodzi socjologia, role płciowe, czy to nam się podoba czy nie, są performatywne. Każdy z nas, nie tylko w ciągu całego swojego życia, lecz również w ciągu doby, odgrywa je na różne sposoby. Często udaje nam się pogodzić role, które na pierwszy rzut oka mogą się wydawać sprzeczne i nie do pogodzenia. Ponieważ role związane z płcią odmieniają się w liczbie mnogiej.
I tak kobieta w społeczeństwie może przybierać maskę „kobiety pracującej”, która „żadnej pracy się nie boi” lub wcielać się w „opiekunkę ogniska domowego”, której utrzymanie, wraz z utrzymaniem potomstwa, zapewnia harujący niczym wół kochający małżonek i ojciec. Choć, nie oszukujmy się, ten ostatni model już nie tylko zamienia się w patriarchalną mrzonkę, ale zwyczajnie „to se ne vrati”!
Bywa też tak, że w wytworach kultury, jak chociażby w literaturze, kobiety opisywane są, jako odgrywające role pracowitej „szparki sekretarki”, świętej i niepokalanej, lecz walczącej Joanny d’Arc lub dobrej, aczkolwiek życiowo pasywnej, Justyny z powieści Markiza de Sade. Nie wykluczone również, że nasze bohaterki wcielają się za dnia we władczą i z pozoru moralną panią Dulską, żeby nocą przybrać maskę namiętnej Emmanuelle.
Biblijnie i teologicznie rzecz ujmując sprawa jest równie złożona. W Piśmie Świętym nie brakuje przykładów kobiet odgrywających role, które „konserwatyści” określiłby prawdopodobnie mianem „męskich”. Przywołajmy tu chociażby sędzię Deborę rządzącą starożytnym Izraelem, prorokinię Annę orzekającą o mesjańskości małego Jezusa czy adresatkę Drugiego Listu Jana – „starszą wybraną panią”, która dla pewnych egzegetów była „kobietą biskup” lub, jak kto woli, „biskupinią” czy „biskupką”. W historii Kościoła również nie brakuje przykładów „niepokornych kobiet”: Hildegarda z Bingen, uznana za „świętą” przez Kościół rzymskokatolicki, nie szczędziła słów krytyki pod adresem księży i biskupów, a w Marii Dantière – której imię i nazwisko zdobią genewski Pomnik Reformatorów – historycy dopatrują się autorki przedsłowia do jednego z kazań Jana Kalwina.
Nie łatwo zatem, gdy chcemy się zdobyć na trochę uczciwości intelektualnej, orzec o tym, które role płciowe są mniej lub bardziej „kobiece”/”męskie” i to zarówno na płaszczyźnie społecznej, kulturowej, biblijnej czy historyczno-teologicznej. Problem tkwi jednak w tym, żebyśmy nie musieli wcielać się w role, które z góry chce się nam narzucić, ale żebyśmy sami mogli role te sobie rozpisać. Różnorodność ról związanych z płcią nie stanowi bowiem, w moim przekonaniu, zagrożenia dla kogo- lub czegokolwiek. Jest ona raczej błogosławieństwem.
