Warszawa i Berlin to miasta do dziś pod wieloma względami podobne. Nie tylko z racji międzypaństwowych umów o partnerstwie. Jak w czasach Alfreda Döblina, odnajdującego na Nalewkach identyczne zapachy, sceny uliczne, a nawet typy ludzkie jak w rodzimym Scheunenviertel, uważny flâneur ze współczesnej Warszawy, „miasta złożonego w Photoshopie”, jak określił je po raz pierwszy krytyk sztuki Grzegorz Piątek, równie poszatkowanego, nieuporządkowanego i przeoranego przez wojnę jak to nad Szprewą, może przeżyć w wielu zakątkach Berlina niespodziewane déjà vu. Berliński odpowiednik zabudowy ulicy Andersa, dziś znany jako Karl-Marx-Allee, miał z początku wyglądać podobnie jak Muranów Lacherta.
Stowarzyszenie społeczno-kulturalnych inicjatyw na Muranowie
Przedwojenny modernista Hans Scharoun, nominowany tuż po wojnie na głównego architekta Berlina, czerpał z tych samych wzorców. Powtarzał: „Budujemy nowe społeczeństwo. Nie może wpełznąć z powrotem do tej samej skorupy, w której chronili się jego poprzednicy. Musimy stworzyć mu nowe miejsca do mieszkania”. Miał wizje godne Le Corbusiera i chciał szybko wprowadzać je w życie.
Zniszczony, nienadający się do odbudowy Berlin był dla Scharouna, nobliwego dżentelmena w garniturze z muszką, okazją, z której należało skorzystać. Jak zrujnowana Warszawa dla Lacherta i jego kolegów z BOS-u. Patrzy na miasto jak geolog, widząc tylko polodowcową dolinę rozłożoną między płaskowyżami Barnim i Teltow. Zaledwie jedna ulica, Unter der Linden, wpisuje się w pożądany schemat. Przedłużona na wschód, aż do granic miasta, ma pełnić rolę głównej „miejskiej wstęgi”, Centralnej Osi, przy której Scharoun chce ulokować najważniejsze budynki administracyjne. Pozostałe aleje, ulice i uliczki mają zniknąć, ustępując miejsca trzem innym ciągnącym się przez miasto pasom: mieszkalnemu, kulturalnemu i pracowniczemu. W pierwszym skupią się osiedla, złożone z niskiej zabudowy, swobodnie rozrzuconej wśród zieleni. W pozostałych dwóch – biura i instytucje.
Indywidualizm, nowy początek – plan Scharouna zdaje się ucieleśniać marzenia wielu Niemców, zwłaszcza z zachodniej części Berlina. Tylko że sam autor wie już, że nigdy go nie zrealizuje. We wrześniu czterdziestego dziewiątego Berlin rozcinają przejścia graniczne między Republiką Federalną Niemiec a Niemiecką Republiką Demokratyczną. Wschodnioniemiecki parlament zdąży co prawda zaaprobować plan tuż przed podziałem miasta, ale wzdłuż Centralnej Osi, która w tej części miasta jest na razie przedwojenną Grosse Frankfurter Strasse, powstaną do tego czasu tylko dwa galeriowce, wybudowane według pomysłów Scharouna przez kooperatywę architektów, pragnącą jak najszybciej dostarczyć swoim członkom nowych mieszkań. NRD-owskie władze odrzucają Kollektivplan jako zbyt formalistyczny, elitarny i trącący „dekadencją z Zachodu”.
Delegacja najlepszych planistów startuje do konkursu na zabudowę alei, przemianowanej tymczasem na cześć Stalina z okazji jego siedemdziesiątych urodzin. Arteria jest szeroka, żeby swobodnie mogły kroczyć nią masy ludzkie podczas okolicznościowych parad. Po obu stronach zdobią ją gigantyczne, gdzieniegdzie dochodzące nawet do trzynastu pięter budowle, do których mają wprowadzić się robotnicy wraz z rodzinami. Fasady, zgodnie z teorią narodowej formy w architekturze, zdobią elementy nawiązujące nie tylko do niemieckiego klasycyzmu, w tym tradycyjnych motywów berlińskich słynnego Karla Friedricha Schinkla, ale i antyku: jońskie i doryckie kolumny, freski. Prześmiewcy będą nazywać to wszystko „weselnym tortem”. Ale największy, najwspanialszy dom rośnie przy Marchlewskistrasse. Zaprojektował go nowy główny architekt Berlina (Wschodniego rzecz jasna) – Herman Henselmann, ambitny czterdziestolatek, któremu hitlerowcy odmówili prawa do wykonywania zawodu ze względu na żydowskich przodków. Po wojnie współpracował ze Scharounem, a gdy okazało się, że modernistyczna utopia w nowej rzeczywistości nie ma szans wejść w życie, planował wyjazd w ślad za swoim mentorem do Berlina Zachodniego. Przed emigracją powstrzymał go jednak przyjaciel, Bertold Brecht. Henselmann został i zaangażował się w nowe wyzwanie – pracę nad sztandarowym bulwarem stolicy nowego socjalistycznego państwa. Jego główną ozdobą ma być trzydziestopięciometrowy dom o ośmiu kondygnacjach, Hochhaus an der Weberwiese. Symbolizuje nowy standard życia klasy robotniczej: ludowi pracującemu też należą się pałace. Z wdzięczności wobec Brechta, dzięki któremu mógł rozwinąć skrzydła, Henselmann ozdabia dom cytatami z jego dzieł. Nad głównym wejściem umieszcza napis:
Pokój panuje w naszym kraju
Pokój panuje w naszym mieście
Niech zamieszkają tu ci
Którzy go zbudowali.
W Hochhaus an der Weberwiese są trzydzieści trzy mieszkania. Można do nich dojechać windą lub dojść główną, reprezentacyjną klatką schodową. Każde lokum ma cztery pokoje i ponad dwieście metrów kwadratowych. Prawdziwe apartamenty, które nie przypadną wcale robotnikom, tylko pracownikom Volkspolizei, nauczycielom i architektom. Budynek powstaje w sto czterdzieści jeden dni. Henselmann mówi o nim z dumą: „latarnia wśród ruin”. A dzieci powtarzają wierszyk:
Nad Szprewą w Berlinie w alei Stalina
gmach nowy, ogromny do góry się wspina.
Nim zegar na Alex-plac ósmą pokaże,
już piętro kolejne postawią murarze.
Jeśli chodzi o ścisłość, olbrzym znad Szprewy nie stoi przy Stalinallee, tylko trochę na uboczu, obok wejścia do parku. Był prototypem dla pozostałej zabudowy, w tym dwóch monumentalnych, trzynastopiętrowych budynków (także autorstwa Henselmanna), zamykających aleję od zachodu. Jednak stylistycznie od nich odstaje, przypominając bardziej amerykańską architekturę art déco z lat trzydziestych niż specjały z wystawy stalinowskiego cukiernika. Ma w sobie elegancję, jakiś modernistyczny sznyt, którego zabrakło już dwóm bliźniaczym wieżom przy stacji metra Frankfurter Tor. Kopuły na wieżach nawiązują do kopuł dwóch berlińskich katedr, Deutscher i Französicher Dom, ale i do tak zwanych Siedmiu Sióstr – moskiewskich wieżowców w typowo imperialnym stylu.
W tym czasie przy alei Nowotki wyrastają mury ich skromniejszych warszawskich kopii. Osiem kondygnacji, nie licząc niższych o połowę rotund przy zbiegu ze Stawkami, celowo skromniejszych, by nie zasłaniały widoku na Stare i Nowe Miasto ani wymyślonej przez Barbarę Andrzejewską dwunastopiętrowej wieży. Stercząc na skrzyżowaniu z ulicą Anielewicza, ma dawać znak przechodniom i pasażerom tramwajów: uważajcie, tu zaczynają się warowne pałace Stalina! Do czwartego piętra będzie je zdobić kamienna okładzina, wyżej – szlachetne tynki. Obramowania okienne będą z piaskowca. Ściany budynków po zachodniej stronie ulicy dostaną loggie. Dzięki temu, gdy wschodnie światło schowa się już za dachy, gmachy nie wydadzą się patrzącym z naprzeciwka monotonne (główny autor projektu, profesor Brukalski słynie z dbałości o detal). Jak w prawdziwym zamku mieszkańcy nie będą się musieli wypuszczać za mury bez wyraźnej potrzeby. Mają wszystko pod ręką: w lokalach na parterze będzie drogeria, sklep elektro-radiotechniczny, mydlarsko-farbiarski, papierniczy, tekstylny, Cepelia, dwa kapelusznicze i dwa odzieżowe – damski i męski, bar mleczny, a nawet restauracja z tarasem. Dwa kina – jedno na skrzyżowaniu Nowotki z Anielewicza, drugie u wylotu Franciszkańskiej. Dojazd samochodów dostawczych do sklepów i składów ma odbywać się od zaplecza po stronie wschodniej, ulicą Wałową, odciążając ruch wzdłuż alei.
Gdyby na zamek ruszył z atakiem wróg, łatwo go nie zmoże. Grube mury wytrzymają ostrzał, sklepy zapewnią aprowizację, dostarczając racje żywnościowe od zaplecza wprost do mieszkań. Kobiety i dzieci będą mogły się ukryć w schronach pod piwnicami. Przetrwają w nich nawet wojnę atomową. Komora filtrowentylacyjna oczyści powietrze, radioaktywny pył z ubrań spłucze się szlauchem pod specjalnym natryskiem i po trzech dniach będzie można wyjść na zewnątrz. Gdyby tunel służący do ewakuacji został zasypany, skorzysta się z czerpni powietrza – niewielkich betonowych grzybków wystających znad trawników. Zresztą fala raczej rozejdzie się wśród bloków, nawet ich nie uszkadzając. Jeśliby zaś Truman nie zdecydował się spuścić bomby i Amerykanie ruszyliby na zamek konwencjonalnie, artylerzyści ostrzelają wroga z dachów, celując z armatek ustawionych między betonowymi tralkami.
Na razie jest pokój i nad wszystkim czuwa Marian Kilian, kierownik budowy, żywy dowód na możliwości awansu społecznego, jakie daje robotnikom socjalizm. Jeszcze dwa lata temu pracował jako murarz na Muranowie, po pracy szkoląc się pilnie. Teraz, po dwuletnim kursie, rozdaje zadania innym. Jaki porządny ten Kilian! – chwalą gazety. „Wystarczy spojrzeć na budowę, na solidnie, a nie po partacku wznoszone konstrukcje, na porządnie ułożone materiały budowlane, a nawet na szafę z dokumentacją techniczną, gdzie projekty każdej części budowy mają swoją osobną działkę” – pisze Andrzej Koźmiński w „Stolicy”.
Ruch w alei ma już wkrótce przebiegać całkiem inaczej: pięć pasów jezdni, między nimi szpaler drzew i tory tramwajowe, które znikną, gdy pod ziemią, tak jak pod Stalinallee, powstanie metro ze stacją na Muranowie. Bo że powstanie niebawem, jest więcej niż pewne. Wierzy w to mocno dziennikarz „Trybuny Ludu”, snując wizję nieodległej przyszłości:
„Jest rok 1955. Wsiadamy, aby nie tracić czasu, do Metro. Schody wynoszą nas do pięknego holu, mieszczącego się w budynku opodal pałacu Mostowskich. […] Wychodzimy na aleję Nowotki. Po dwóch jezdniach, 9 metrów szerokości każda, pędzą w obu kierunkach samochody, motocykle, autobusy. Środkiem – na miejscu dawnego torowiska tramwajowego, szeroki pas zieleni. Jezdnie oddzielają od chodników dwa niewiele węższe pasy zieleni. Szerokie chodniki tętnią ruchem. Wielkie magazyny i sklepy, zakłady zbiorowego żywienia mają charakter wielkomiejski. Korzystają z nich nie tylko mieszkańcy okolicznych bloków, ale również mieszkańcy Muranowa, Mirowa, Żoliborza, Nowego i Starego Miasta, a nawet bardziej odległych dzielnic”. Jak średniowieczni wędrowcy, zdążający ze wszystkich stron na podzamcze, gdzie wre ruch i można załatwić wszystkie sprawy.
Beata Chomątowska
Wpis jest fragmentem książki "Stacja Muranów", która ukaże się 17 października tego roku nakładem Wydawnictwa Czarne.