Przez cztery dni algierskie wojsko próbowało uwolnić zakładników przetrzymywanych przez islamskich porywaczy w kompleksie gazowym w Algierii. Mimo, że w wyniku szturmu zabito wszystkich terrorystów, bilans akcji jest tragiczny: zginęło 23 zakładników, a los co najmniej kilku wciąż jest nieznany.
Reporterzy natemat o tym, co ważnego dzieje się za granicą.
"Przez cztery dni siły algierskie były w stanie uwolnić 685 pracowników algierskich oraz 107 zagranicznych i zabiły 32 terrorystów" – brzmi komunikat algierskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, który stanowi podsumowanie akcji algierskiego wojska.
Dramat rozpoczął się w środę o świcie. Właśnie wtedy dobrze uzbrojeni terroryści wtargnęli do kompleksu gazowego w In Amenas na wschodzie Algierii, gdzie pracowali przedstawiciele międzynarodowych koncernów wydobywczych, w tym m.in. brytyjskiego BP i norweskiego Statoil. Podczas napaści zginęły dwie osoby, a sześć zostało rannych. Następnie napastnicy związali 41 pracowników (wśród nich byli Amerykanie, Brytyjczycy, Francuzi, Norwegowie, Malezyjczycy i Japończycy), a niektórych ubrali w kamizelki zawierające zdalnie odpalane ładunki wybuchowe.
Wojsko algierskie natychmiast otoczyło teren, ale porywacze zagrozili, że jeśli dojdzie do zbrojnej interwencji, wysadzą w powietrze cały kompleks. Grupa bojówkarzy poinformowała, że atak jest zemstą za algierskie wsparcie francuskich operacji w Mali. Według cytowanego przez agencję Reutera rzecznika grupy, warunkiem uwolnienia pracowników było wycofanie sił algierskich z pola naftowego i uwolnienie islamskich ekstremistów przetrzymywanych w Mali.
Władze Algierii szybko odrzuciły jednak możliwość prowadzenia negocjacji z terrorystami. W czwartek rozpoczął się zaś szturm na kompleks gazowy. Śmigłowce ostrzelały wówczas kolumnę samochodów, którą porywacze przewozili zakładników z jednej części kompleksu do drugiej. Z informacji dostarczonych przez napastników wynikało, że w ataku tym zginęło 15 bojowników i 35 zakładników. Algierskie władze nie potwierdziły jednak tych liczb zaznaczając jednak, że były ofiary śmiertelne.
Już po pierwszym ataku pojawiły się głosy, że reakcja sił algierskich była zbyt agresywna. Japoński rząd czwartkową operację nazwał "godną pożałowania", z kolei brytyjski premier David Cameron miał pretensje, że Algieria nie konsultowała swoich działań z innymi krajami.
W sobotę algierski rząd zarządził kolejną ofensywę. W wyniku szturmu zabito 11 porywaczy, a na terenie rafinerii znaleziono 15 spalonych ciał. Wciąż nie ma informacji na temat tożsamości tych ludzi. Specjaliści rozpoczęli już rozminowywanie kompleksu, bo terroryści podłożyli tam wiele ładunków wybuchowych.
Obecnie trwa liczenie strat, a władze państw, z których pochodzili zakładnicy, próbują się dowiedzieć, ile osób wciąż jest zaginionych. Minister spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii William Hague poinformował, że nie odnaleziono pięciu Brytyjczyków. Z kolei norweski Statoil nie ma informacji o sześciu swoich pracownikach. Wygląda więc na to, że liczba ofiar może wzrosnąć.
Kto stoi za porwaniem w Algierii?
Agencja informacyjna Nouakchott, która często przekazuje informacje grup ekstremistów, poinformowała, że atak przeprowadziła grupa o nazwie "Ci, którzy podpisują się krwią". Jej celem miało być działanie przeciwko krajom, które biorą udział w operacji w Mali. Mauretańskie media podały także, iż rzecznik islamistów jest członkiem grupy utworzonej przez byłego szefa Al-Kaidy Islamskiego Maghrebu, Mochtara Belmoktara.