Niewinny z pozoru wpis aktywnego na FB jezuity, ks. Grzegorza Kramera najlepiej oddaje nasz polski stan ducha: „Katolicki naród, ustami swojej premier powiedział: zero uchodźców w naszym kraju. Parę dni później pójdziemy do kościoła płakać nad krzyżem Pana Jezusa, a dzień później wyśpiewa wielkanocne Alleluja”. I podsumował krótko: „Taka wiara nic nie jest warta”.

REKLAMA
logo
Fot. facebook.com/grzegorzkramer

Nie minęło parę godzin a kilkaset wpisów potwierdziło jego słowa: za przypomnienie Ewangelii („byłem przybyszem, a nie przyjęliście mnie”) księdza spotkał niewyobrażalny hejt: nie tylko zakwestionowano jego prawo do oceny rzeczywistości ale i intencje, a w końcu nawet postawiono pod znakiem zapytania kapłaństwo. Mnie to nie dziwi, wszak spotykam się z tym prawie na co dzień, ale - i to muszę zwłaszcza w tym dniu szczerze przyznać – zwykle jestem bardziej „polityczny” w niektórych swoich wpisach niż Grzegorz, nieustająco podkreślający, że „Bóg jest dobry” i prowadzący regularnie wokół krakowskiego Rynku wieczorne procesję z Najświętszym Sakramentem albo „objeżdżający” z relikwiami ks. Popiełuszki Polskę przypominając credo działalności Męczennika: „zło dobrem zwyciężaj”. Ale to już nie jest ważne, skoro postanowił wypowiedzieć kilka niepoprawnych (z perspektywy większości polskich katolików) myśli i słów, a na dodatek zaatakował „nasz katolicki rząd”.
I w tym jest zasadniczy problem polskiego Kościoła i naszego katolicyzmu dnia powszedniego. Niespecjalnie chcemy żeby ktoś przekładał Ewangelię na konkret współczesności. Wolimy pozostać na poziomie pobożnego banału i górnolotnych deklaracji, a nie schylać się do trudnej, a czasem wręcz nieprzyjemniej rzeczywistości. Jeden z biskupów powiedział mi niedawno dość szczerze, że boi się o papieską pielgrzymkę nie ze względu na kwestie bezpieczeństwa ale jej wymiar duchowy, a raczej rozczarowanie do którego może dojść. Bo niby czekamy na Franciszka, ale pokręcimy przerażeni głowami kiedy będzie mówić o uchodźcach i przybyszach, nakaże miłość do nieprzyjaciół (nawet jak zabijają) i jeszcze zacznie wymagać, żeby modlić się za tych, którzy widzą w naszej europejskiej i chrześcijańskiej kulturze i cywilizacji jedynie oznakę słabości i słabnący coraz bardziej refleks minionej wielkości. Już dziś wielu katolików (także duchownych) niespecjalnie identyfikuje się z linią Franciszka, a przecież on nie zmieni swego stylu tylko dlatego, że komuś nad Wisła się to niespecjalnie podoba.
W kończącym się czasie Wielkiego Postu czytam sobie znakomitą biografię Franciszka pióra Austena Ivereigha „Prorok”, w której ten brytyjski komentator i pisarz trafnie zdefiniował rewolucję, jaka dokonuje się za czasów tego pontyfikatu pisząc: „pobożni katolicy czczą bardziej siebie samych niż Chrystusa”. W tych słowach tkwi też sedno braku zrozumienia dla wielu postulatów jakie Franciszek kieruje do każdego katolika, co widoczne jest zwłaszcza w Polsce. Czytając jakie jest zrozumienie sensu chrześcijańskiego przesłania wśród wielu naszych współbraci w wierze (co najbardziej aktywni katohejterzy ochoczo deklarują) mam wrażenie, że nie tylko już „nasza chata z kraja” ale i „nasz Kościół” zaczyna się trzymać jak najdalej od tych „strasznych” postulatów otwartości i gościnności. Co więcej, postulat jaki płynie także z wielu środowisk politycznych (i specjalnie nie jest to zależne od partyjnej przynależności): zamknijmy się w twierdzy Polska i odgrodźmy od wszystkich obcych i wszystkiego co może naruszyć nasz polski błogostan.
Paradoksalnie z takim myśleniem bliżej nam do wyznawców radykalnej idei „narodu wybranego”, który musi się bronić przed złymi i obcymi niż uczniów Jezusa, głoszącego Kazanie na Górze.