1995 rok. Mistrzostwa świata wygrywa znany już wszystkim, Colin McRae. Tytuł zdobył tylko raz, ale w stylu charakterystycznym jedynie dla niego. Po dziś dzień, Colin jest najmłodszym kierowcą, który zdobył tę nagrodę. Od przeszło 25 lat nikt nie pobił tego rekordu. Tak samo, jak nie pobił drugiego. Nadal na szczycie tabeli widnieje ex aequo Lancia i Subaru w punktacji wygranych rajdów przez markę i model.
Do tego drugiego modelu chciałbym nawiązać. Obiekt moich młodzieńczych westchnień, pragnień i marzeń. Godziny spędzone za wirtualnym kółkiem, w grach sygnowanych nazwiskiem mistrza, później na fotelu pasażera w wersji 1:1, aż wreszcie samemu za kierownicą. Ten samochód skutecznie mnie w sobie rozkochał i nauczył czym jest prawdziwa motoryzacja.
Miałem tą przyjemność dorastać w okresie, w którym nie było mowy o samochodach elektrycznych. W czasach, w których nikt nie patrzył na emisje dwutlenku węgla, a samochody wyróżniały się zdecydowanie większą ilością elementów, niż znaczek czy kolor. W czasach, w których dominowały właśnie takie samochody jak Subaru Impreza WRX STi czy Mitsubishi Lancer Evolution. W czasach, które tego typu samochody kreowały mój światopogląd na motoryzację. Niestety, ten okres się zakończył. Choć ze łzą w oku to piszę, to niestety STi i Evo już przeminęły. Uciekałem od tej myśli jak tylko mogłem, jednak musiałem się z tym pogodzić. Tym samym zacząłem szukać swojego nowego, samochodu marzeń. Samochodu twardego, brutalnego, nie wybaczającego błędów i oczekującego od kierowcy umiejętności a nie tylko posiadana blankietu prawa jazdy.
Znalazłem go… Nigdy nie sądziłem, że to powiem, ale uważam, że godnym następcą Subaru Imprezy WRX STi jest Hyundai i30N. Zanim spłonę spalony przez Was na stosie, to dodam na szybko, że jeszcze nie w tej wersji! Ale o tym powiem na końcu!
Miałem okazję spędzić z tym samochodem trochę czasu i zakochałem się w nim od samego początku. W pewien poniedziałkowy poranek, jak go odbierałem, to wpadłem akurat na krótkie okno pogodowe, w którym nie padało. Jak na purystę i masochistę przystało, pierwsze co zrobiłem to przełączyłem go w najbardziej hardkorowy tryb „N”.
Jak ten samochód klei się drogi, jak się prowadzi i jak niesamowicie twardy i sztywny jest – BOŻE KOCHAM!
Później postanowiłem spojrzeć na niego jednak z drugiej strony. Z tej codziennej, praktycznej, ze strony samochodu uszytego na miarę naszych czasów. Tryby jazdy zmieniają pełną charakterystykę, a nie jedynie usztywniają kierownicę i poprawiają reakcję na gaz, jak to ma miejsce u konkurencji. Ten samochód w trybie „Normal” jest pełnoprawnym daily z całym zakresem wygód i udogodnień.
Podgrzewane siedzenia? Check.
Podgrzewana kierownica? Check.
Nawigacja? Check.
Tempomat i asystent utrzymywania pasa ruchu? Check.
Elektrycznie regulowane, cofające się przy wysiadaniu fotele? Check.
W trybie normalnym ten samochód jest pełnoprawnym członkiem rodziny, którym dzieci do szkoły odwieziemy, zakupy zrobimy i zawieziemy labradora do lasu. Ten samochód jest takim labradorem. Miły i potulny, ale jeśli zajdzie taka potrzeba, potrafi warknąć i ugryźć. Chce się bawić i zachęca do tego aby jeździć nim tylko w trybie Sport lub N. Prycha i szczeka na inne samochody a jednocześnie macha do Ciebie ogonem mówiąc „jeszcze!”.
Robi świetną robotę z 275 koni, które ma pod maską! Z tym nie ma co się kłócić. Ale w tym samochodzie chodzi mi o to „gryzienie”. Zmorą dzisiejszych sportowych samochodów jest to, że są banalne w prowadzeniu i wymagają od kierowcy absolutnie minimum wysiłku. Ten taki nie jest, ten ma geny Subaru. Jak nie poświęcisz mu swojej pełnej uwagi i nie będziesz wiedział jak go opanować to ugryzie, co zaskutkuje wizytą na drzewie lub barierce.
Oczywiście, tu mogę poruszyć kolejny temat czyli problem naszej strefy klimatycznej – dni mokre. Średnio w ciągu ostatnich lat było to 160 dni w roku (44%). Przez prawie połowę roku ten samochód walczy o trakcję. Powiedzmy sobie szczerze, w deszcz czy śnieg, nie ważne jak dobre opony masz założone na felgi, 275 koni w przednim napędzie to jest fizyka, której się nie przeskoczy. Tak samo jest z tym samochodem, do 3 biegu trakcja w nim nie istnieje. Ale cholernie ciekawe jest to, co się dzieje na 3 biegu. Bo wtedy jej nie brakuje, a elektryczny mechanizm różnicowy powoduje to, że nawet na mokrej nawierzchni samochód słucha się swojego kierowcy. Widać w nim mocne geny rajdowe i to, że Hyundai wyciąga dużo nauki ze swoich sukcesów na odcinkach specjalnych oraz inwestycji w obecną czołówkę rajdowych ekip.
Ten samochód jest pełnoprawnym samochodem sportowym. On niczego nie udaje i nie stara się być czymś innym. Mógłbym się przyczepić, że siedzi się za wysoko, system audio nie istnieje a kamera cofania to jest jakiś żart, ale w tym samochodzie nie chodzi o to, chodzi o to jakie on daje odczucia z jazdy… a daje je takie, że nagle stojąc na światłach, uświadamiacie sobie, że od samego początku waszej wieczornej przejażdżki, nie mieliście odpalonego radia… i tak to zostawiacie.
Teraz chciałbym wrócić do początku tego tekstu i momentu, w którym niemal spłonąłem na stosie. Tak, dalej uważam, że ten samochód może być godnym następcą STi. Ale potrzebuje do tego napędu na 4 koła. Tak więc Hyundai, proszę. Nie odbierajcie mu tej dzikości i radości, którą daje - dorzućcie mu jedynie napęd na 4 koła a ja właśnie zaczynam zamiatać miejsce w garażu i czekam aż, taki model się pojawi. Będę mógł wtedy z dumą złożyć na niego zamówienie. Jednak jeśli mieliście już okazje obcować z tym labradorem i zastanawiacie się nad zakupem to mogę Wam powiedzieć jedno, obowiązkowo bierzcie pakiet N Performance z mocniejszym silnikiem. 25 koni mechanicznych ogromnej różnicy nie zrobi bo do 100 km/h dojdziecie szybciej o 0.3 sekundy. Ważniejsze jest to co jest „pod maską” czyli tylna belka usztywniająca, większe hamulce i przede wszystkim elektroniczna szpera która robi z tego samochodu rasową, „uliczną rajdówkę”.
Prawie bym zapomniał, Hyundai z Ott Tanakiem ma cholernie dużo wspólnego z Subaru i Colinem, nie tylko w kwestii charakterystyki samochodu.