Coraz częściej rozmawiamy o zarobkach, które są w Polsce tematem tabu. Jednak rozmowa szybko zmienia się w kłótnię, bo każdy ma oczekiwania, ale nikt nie patrzy na rynek i fakty. A z nimi dyskutować trudno. Bogaci się bogacą, a biedni biednieją. I będzie jeszcze gorzej.
Od kilku dni trwa dyskusja, że jest pokolenie 1600 czy 2000, a do tego oczekiwania studentów są wygórowane, bo chcą zarabiać np. 4000 zł. Przedsiębiorcy tymczasem zamierzają palić opony przed budynkiem Sejmu, bo nie wystarczy im na zapłacenie ZUS-u. Po drugiej stronie są górnicy, którzy po raz kolejny dostaną dotacje na kopalnie, które nie mają prawa funkcjonować na rynku. Trudno się połapać, w szczególności młodym ludziom. Trzeba jednak spojrzeć trochę szerzej niż własne podwórko. Ostatnie lata, kryzysy finansowe i polityka wielu krajów doprowadziły nas do wielkiego rozwarstwienia społecznego i zapowiada się, że lepiej nie będzie.
Zawiedzione pokolenie Y
Ja jestem z definicji elementem pokolenia Y – tym nowoczesnym i roszczeniowym, wymagającym od świata wszystkiego na tacy. Nie wiedziałem o tym, kiedy pracowałem na studiach. Może byłem wtedy za bardzo zajęty samą pracą niż braniem udziału w dyskusjach „ile chciałbym zarabiać”. Nie utożsamiam się z moją literką Y, ale rozumiem fundamentalny problem tysięcy młodych ludzi, którzy utknęli na poziomie zarobków, z którego trzeba zrobić „skok”. Inaczej się nie da. I tutaj starcie z rzeczywistością jest najbardziej bolesne.
Zarabiając te 1600 zł w dużym mieście, utrzymując się samodzielnie, wychodzimy z każdym miesiącem na zero albo na minusie. Mamy tyle, żeby przeżyć do kolejnego miesiąca, bo co najmniej połowa pieniędzy idzie na pokój (nie mieszkanie, pokój), a reszta na jedzenie i rachunki. A frustracja zwiększa się z każdym miesiącem, jeśli nie widać cienia poprawy. Skokiem określam zmianę zarobków na poziom kilku tysięcy zł i to nie 2 tys. tylko 5 i wyżej. Czujemy wtedy zwiększający się komfort życia i nie martwimy się już o przetrwanie. Możemy się dalej rozwijać bez oddechu zaległego czynszu na karku.
Polacy migrują z prostej przyczyny – do przyzwoitego poziomu życia w UK dojdziemy szybciej i łatwiej niż w Polsce. Nie dziwię się wielu znajomym, którzy wyjechali. Nie każdy ma wystarczająco cierpliwości i determinacji. Jeśli „skoku” długo nie ma, to jest frustracja i chęć szybkiej zmiany. Stąd mamy np. migrację młodych ludzi. Przez młodych mam na myśli też trzydziestolatków, którzy chcą zapewnić byt rodzinie, co okazuje się gigantycznym wyzwaniem w Polsce, bo każdego miesiąca jest się na zero, a brakuje sił żeby wyskoczyć poziom wyżej.
Oczekiwania a rynek
Kiedy czytam wymagania studentów o zarobkach na poziomie kilku tysięcy, to przytakuję, bo trzeba się cenić. Trzeba jednak znać swoją wartość na rynku lub jej brak. Fakt ukończenia studiów wyższych znaczy w wielu zawodach tyle samo co posiadanie najwyższego levelu w ulubionej grze komputerowej. Przykro mi, ale takie są realia rynku.
Przede wszystkim, nigdy nie przyszło mi do głowy, że będę przez 5 lat odwlekał pójście do pracy. Rynek już tak nie działa. Jak się okazało, z pięciu lat studiów, mógłbym uzbierać sensowne przedmioty w jeden kurs albo studia podyplomowe. Tak oto wiedziałem już po pierwszych miesiącach, że same studia nie są nic warte (nie mówię, że każde, ale wiele kierunków). Od samego początku pracowałem, czasami mając jednocześnie dwa etaty. Magistra broniłem z kilkuletnim doświadczeniem w redakcjach, skończonymi studiami podyplomowymi, kilkoma kursami, setkami napisanych tekstów i wyrobionym w branży nazwiskiem.
Nigdy nie przyszło mi do głowy, że duże pieniądze zarabia się na początku. Przecież na początku człowiek się więcej uczy niż pracuje. Za pierwszą pracę w redakcji dostawałem 680 zł. I byłem diabelnie dumny z tych pieniędzy, chociaż po 8h pracy i tak w domu uczyłem się kolejne 4h, bo finanse i giełda nie były takie proste.
Warto jednak zaznaczyć dwie rzeczy: pierwszą poważną pracę zacząłem na 2gim roku studiów, wcześniej dorabiałem dorywczo. Druga rzecz to pomoc rodziców, kiedy zaczynałem. 680 zł w Warszawie pokrywało czynsz za pokój, więc podejrzewam, że bez nich musiałbym mieć jeszcze jeden etat żeby w ogóle przeżyć. Nie zmarnowałem ani jednego miesiąca na studiach, jednak priorytetem było zdobywanie doświadczenia i praca, a nie siedzenie na wykładzie. Nawet amerykański model od pucybuta do milionera, zakłada, że na początku nie ma prawie nic i trzeba się ciężką pracą dorobić.
Pewna jest tylko zmiana
Kilka lat temu, jeszcze jako początkujący dziennikarz finansowy, poznałem na konferencji Maćka Budzicha – Mediafuna. Facet twierdził, że na blogach da się zarabiać, że świat doceni pasjonatów i blogi będą popularne co najmniej jak media. Sala patrzyła z niedowierzaniem, a Maciek opowiadał. Ja byłem zafascynowany, bo przecież to piękna idea, chociaż zakładała początek końca mediów, które tak bardzo uwielbiałem.
I teraz po latach dziennikarze, których marzeniem jest umowa o pracę, prześwietlają zarobki blogerów, u których widnieją kwoty nawet kilkaset tysięcy złotych. To tylko jeden skrajny przykład. Rynek mediów się zmienia, tak jak wiele innych branż. Jeśli nikt nie będzie brał tego pod uwagę, to skończy się niczym innym jak właśnie rozczarowaniem.
Moją pasją są rynki finansowe i jest jedna żelazna zasada, którą stosuję zarówno na giełdzie, jak i w życiu. Nigdy nie dyskutuję z rynkiem. On ma zawsze rację.
Nie piszę tego tekstu z perspektywy ciepłego fotela w korporacji. Zdążyłem po kilku latach zaliczyć wypalenie zawodowe, chociaż znajomi patrzyli na mnie jak na wariata, gdy odchodziłem z korporacji. Prowadzę działalność gospodarczą, założyłem też bloga i kanał na YouTubie, który jest obecnie hobby i inwestycją. Byłem również partnerem w firmie szkoleniowej, a teraz zakładam swoją pierwszą spółkę. Naprawdę zmiana jest jedynym pewniakiem, a brak elastyczności ma bolesne konsekwencje. To główna rzecz, o której powinni pamiętać dzisiaj młodzi ludzie, których w kolejnym badaniu zapytają o „oczekiwania”.
Szersze pojrzenie na świat
Pozwolę sobie zacytować tylko fragment z rewelacyjnego artykułu z Biztok (obowiązkowa lektura zanim zaczniemy dalej dyskutować o zarobkach w kraju i na świecie):
Z raportu OECD wynika np., że między 1976 r. a 2007 r. do 1 proc. najbogatszych Amerykanów trafiło aż 47 proc. wygenerowanego przez ten okres dochodu narodowego. A po wybuchu ostatniego kryzysu różnice w majątku zaczęły się zwiększać jeszcze szybciej.
- Ostatnie kilkadziesiąt lat to najbardziej trwały trend wzrostu nierówności społecznych od XIX wieku. I to po ponad 40 latach zmniejszania się nierówności po Wielkim Kryzysie. Według niektórych danych dysproporcje zbliżają się do najwyższego poziomu od 100 lat – mówiła niedawno Janet Yellen, szefowa amerykańskiego banku centralnego (FED).
Podkreśliła przy tym, że w jej kraju do 5 proc. najbogatszych należy aż 2/3 całego bogactwa kraju.
Yellen podjęła temat, bo jej zdaniem obecne nierówności w Ameryce mogą zagrażać wzrostowi gospodarczemu. Szczególnie w tym kontekście zwracała uwagę na studentów. Aby zdobyć wykształcenie zaciągają wysokie kredyty, które później muszą spłacać przez lata i coraz częściej wpadają w spiralę długów. Zamiast tworzyć nową klasę średnią, muszą walczyć o przeżycie.
To tylko przykład gospodarki USA. W niektórych krajach jest o wiele gorzej. Żyjemy w czasach wielkiego rozwarstwienia społecznego. Upadają mity takie jak „studia zapewniają dobrą pracę”, „Państwo zapewni godziwą emeryturę”. Wielkie firmy zjadają te mniejsze, niektóre zawody znikają całkowicie z rynku. Świat się zmienia i warto patrzeć na niektóre zjawiska globalnie, bo nasze podwórko może okazać się za małe żeby wyciągnąć racjonalne wnioski.
Złe porównania są frustrujące
Teraz mógłbym znaleźć dziesiątki raportów twierdzących, ze w Polsce jest cudownie, jesteśmy zieloną wyspą lub takie, które widzą u nas ubóstwo i zacofanie. Taka dyskusja nie ma większego sensu, kiedy codziennie czytamy sprzeczne ze sobą badania, wyrwane z szerszego kontekstu. To tylko tania sensacja dla mediów. Chciałbym żebyśmy przestali monitorować, na którym miejscu jesteśmy w jakim rankingu, a zaczęli realnie poprawiać komfort życia i pracy.
Porównujemy się nieustannie z krajami zachodniej Europy, bo przecież wszyscy jesteśmy w jednej Unii. Jak możemy porównać Polskę do Hiszpanii czy Niemiec, skoro mieliśmy inne warunki, inny start, inną historię?! Porównujemy wybrane elementy, nie próbujemy zrozumieć całości. Hiszpania ma np. piękne drogi, ale część z nich to ślepe uliczki. Za to bezrobocie wśród młodzieży doprowadzi niedługo kraj do masowej migracji albo rewolucji. Można tak wymieniać w nieskończoność.
Cała dyskusja w mediach o zarobkach sprowadza się głównie do dużych miast, co już jest błędnym założeniem. Pochodzę z Lubelszczyzny, gdzie kwota 4 tys. zł to naprawdę dużo, a czytam komentarze mieszkańców Warszawy, że za to ledwie da się żyć, a w Wielkiej Brytanii to w ogóle mają więcej. Tak, ale porównujmy się z krajami z naszej kategorii i aspirujmy do kategorii wyższej. Polska ma wolną gospodarkę ledwie ćwierć wieku, ale stajemy do rywalizacji w liczbach z Niemcami, UK czy Francją. Nie słyszę porównań do krajów z bloku wschodniego, które historycznie są nam bliższe.
Dobra rada
Rynek nie ma litości, a od „oczekiwań” i analizy pokoleń X, Y, Z, Ź, Ż jeszcze nikomu komfort życia się nie poprawił. Nie jest łatwo, a rozwarstwienie społeczne da nam jeszcze bardziej w kość. Padnie też kiedyś system emerytalny, a w 2020 roku Unia Europejska przestanie pompować w nas pieniądze.
Ja bym radził zabrać się za naukę (nie mylić ze studiowaniem) i pracę (może warto pomyśleć też o własnej firmie), ale zgodnie z kierunkiem rynku. Wiem, że brzmi to bardziej filozoficznie niż ekonomicznie, ale w przeciwnym razie skończymy jako kraj posiadający najwięcej wykształconych bezrobotnych i jako kraina pełna taniej siły roboczej dla zagranicznych firm. A no tak, mającej duże oczekiwania siły roboczej.
Żeby porównywać się z najbogatszymi krajami, musimy wykonać ten sam „skok”, o którym pisałem w kontekście młodego człowieka zarabiającego małe pieniądze. Żeby to jednak zrobić potrzeba, w przypadku kraju, czasu. Wymaganie zarobków takich jak mają w Niemczech tu i teraz to zaklinanie rzeczywistości, a z tym rynek dyskutować nie zamierza.