"Nic dwa razy się nie zdarza", napisała Wisława Szymborska, co ostatnio wyśpiewała sanah, a wcześniej w wersji – przyznaję, bardziej do mnie trafiającej – Łucja Prus. Słowa Szymborskiej można by było uznać za swoistą polemikę z Marksem, który uważał, że historia, owszem się powtarza, tyle że najpierw jako tragedia, a potem jako farsa.
Reklama.
Reklama.
Staram się uciekać od prostych zestawień i zbyt kuszących analogii, bo łatwo wpaść na intelektualne pole minowe i wylecieć w powietrze na minie płycizny czy banału. W sprawie powtarzalności historii zajmuję stanowisko odmienne i od Szymborskiej i od Marksa. Wg mnie historia się nie powtarza, ale w swej niezmiennej zmienności i zmiennej niezmienności trwa, czasem zataczając koło, które przypomina o jej poprzednich okrążeniach. Jak ktoś kiedyś powiedział: "Historia to nie jest przeszłość, to nawet nie jest historia".
Do historiofilozoficznych rozważań skłoniły mnie obchodzone kilka dni temu rocznice – wyborów z 4 czerwca 1989 roku i lądowania aliantów w Normandii, 45 lat wcześniej.
Usłyszałem gdzieś kilka dni temu, że młodych ten nasz 4 czerwca nie obchodzi nic a nic, bo dla nich 1989 rok jest jak data z epoki lodowcowej. Nie mam pretensji. Młodzi mają prawo do własnej perspektywy historycznej, do własnych hierarchii i własnej wrażliwości.
Nikt nie odbiera im poza tym prawa, by mieli własny 4 czerwca, własne przeżycie pokoleniowe i własny przełom, który Polskę uczyni oczywiście nieskończenie szczęśliwszą niż pełna błędów, potknięć i rozczarowań transformacja ustrojowa, którą zafundowali im i jej, rodzice i dziadkowie. Proszę bardzo, nikt nikomu zapisać własnej historii nie zabrania. To nie tylko nie jest zakazane, ale jest po prostu wskazane.
Ja zresztą na historię sprzed 35 lat i na tamten moment patrzę inaczej niż kiedyś. Przez kilka dekad miałem poczucie, że dokonywaliśmy wtedy historycznego rewanżu na komunizmie czy jakkolwiek inaczej nazwiemy epokę PRL. Tak było wtedy. Ale dzisiaj mam wrażenie, że jeśli już, to istotniejszy niż rewanż 1989 roku za rok 1981, był rewanż 1989 roku na roku 1968. Że w 89 roku nie szło tylko o odebranie władzy komunistom, ale może bardziej, o stworzenie republiki i wspólnoty obywateli, w której już nigdy nie będzie miejsca na szowinizm, prostacki nacjonalizm oraz żywiący się populizmem i resentymentem chamski zamordyzm, jaki przed wojną preferowała endecja i pułkownicy sanacyjnej dyktatury, a w 1968 roku moczarowcy, ubecy i antysemici w partii i w społeczeństwie.
Ta batalia trwała przez kilka historycznych epok. Historia zakładała w niej różne kostiumy, ale sznyt był podobny. Czy to było starcie puławian i natolińczyków w latach 50., potem rywalizacja – jak to napisał historyk Jerzy Jedlicki – chamów i Żydów w PZPR, potem starcia korowsko-obywatelskiego i narodowokatolickiego nurtów w Solidarności, a już w naszym tysiącleciu starcie Polski obywatelskiej z Polską faszyzującą, narodowokatolicką i populistyczną Kaczyńskiego.
I tak jak w 1989 roku nie szło tylko o pokonanie komunistów, tak 15 października 2023 roku nie szło tylko o to, by zlikwidować niszczący Polskę parszywy ropień PiS-u, ale by uwolnić ją od narośli rusko-wschodniej w sferze instytucji, ale jeszcze bardziej w sferze mentalnej.
PiS – tu mam dla wszystkich informację złą, wcale nie został rok temu pokonany. Wygraliśmy ważną bitwę w długiej wojnie. Ale PiS tu był przed PiS-em i zostanie w tej czy innej postaci po PiS-ie, bo część tej ziemi i część tego społeczeństwa jest tą wschodniością ostatnią, przybierającą postać pisowską i oblicze homo-PiS-usa, skażona.
Nasza wschodniość może mieć czasem nawet oblicze antyrosyjskie, ale czy to Konfederacja, czy nurt knajacko-kibolski czy PiS-owsko-rydzykowy, reprezentują ten sam ruski, wschodni mental – fascynacja siłą i hierarchią, pogarda dla obywateli i mniejszości, apoteoza historii, szczególnie w jej zupełnie bezkrytycznym wydaniu, nienawiść do liberalizmu, tolerancji, kult narodu i wspólnoty parareligijnej, potrzeba posiadania wroga wewnętrznego i zewnętrznego.
I nie ma znaczenia czy wschodniość ma rozlatujące się buty Kaczyńskiego, postPGR-owski sznyt Szydło, nalane gęby Czarnka i Wójcika czy należyte korpogarniturki Morawieckiego, czy Dudy. To wciąż ta sama parafia, ten sam oblany naftaliną i pokropiony wodą święconą nasz mentalny Biskupin. Kiedyś na straży wschodniości stała nad Wisłą carska armia, potem armia sowiecka. Dziś tę straż stanowią oddziały Kaczyńskiego, Rydzyka i Bosaka i wschodnia mentalność części społeczeństwa.
Kiedyś był homo sovieticus, a dziś jest homo PiS-us. Ten ostatni wszystko, co sowieckie uznawałby za wcielenie szatana, ale jeden i drugi w tej samej biegną sztafecie i w tej samej występują reprezentacji. Takie ordo Rusis w różnych odmianach. 15 października 2023 był więc po prostu nową wersją roku 1989, tą samą walką z tym samym wrogiem, nawet jeśli zmieniła się jego twarz, bo natura jego nie zmieniła się wcale.
Alianccy żołnierzy, którzy zdobywali plaże Omaha, Utah i Gold w Normandii, a potem przywracali wolność Europie, też mają swych następców. Choć tamci, otwierali drugi front mający odciążyć walczącą z Niemcami na wschodzie armię sowiecką, to paradoksalnie ich następcami są żołnierze armii ukraińskiej, walczącej z siłami Moskwy.
Imperium zmienia czasem lokalizacje, a czasem szaty, ale siły dobra muszą z nim toczyć tę samą nigdy niekończącą się wojnę. My, demokraci, jesteśmy po prostu nowymi rekrutami tej samej armii dobra, która musi złożyć kolejną ofiarę i daninę krwi.
Raz to robi w Normandii, na Sycylii czy w Ardenach, a innym razem w Charkowie, Buczy i Mariupolu. A czasem na placu Tienanmen, rozjeżdżania czołgami akurat w dniu, gdy dzielny naród w środkowej Europie, kartkami wyborczymi wygania dawnych władców. Czasem bardzo wiele musi się zmienić, by to, co najważniejsze nie zmieniło się wcale. W teatrze historii zmieniają się dekoracje i aktorzy, ale wciąż jest w nim grana ta sama sztuka.