Kocham politykę, sport i muzykę poważną, ale przez szacunek dla Was, o tej ostatniej pisać nie będę
Szczególnie na dwa bary, wyjątkowo ekskluzywne. Śniadania w "Karaluchu", jak nazywano bar mleczny tuż obok bramy Uniwersytetu Warszawskiego. Ewentualnie w barze mlecznym na Nowym Świecie, niedaleko KC (dla młodszych czytelników - Komitet Centralny PZPR). Nazywał się chyba "Szwajcarski", choć głowy za to nie dam.
Kolacje i obiady jadałem w barze Praha, w Alejach Jerozolimskich. To była taka wielka jadłodajnia, w której śmierdziało mielonymi burakami. To znaczy teraz mówię, że śmierdziało mielonym i buraczkami, bo dzisiaj powiedziałbym, że pachnie mielonym i buraczkami. Mielony był ciepły, buraczki były ciepłe, ech piękne czasy.
Problem barów mlecznych leżał mi na sercu tak jak jedzenie z barów mlecznych leżało mi na żołądku. Skalę problemu chciałem uświadomić władzom i części społeczeństwa z barów nie korzystającej. W tym celu w dziale miejskim "Sztandaru Młodych" opublikowałem dramatyczny (pewnie także w sensie jakości) tekst "W kolejce po naleśniki". Ukazał się, i tu na pewno się nie mylę, 8 listopada 1984 roku.
Artykuł sytuacji barów nie uzdrowił, jedzenia w nich nie polepszył, ale w moim życiu był bardzo ważny. Uznaję, że właśnie wtedy, prawie 28 lat temu (brrr....dawno!) zaczęła się moja dziennikarska kariera.
Nie wahaj się więc drogi czytelniku, wejdź do mlecznego baru, zjesz naleśniki, a może i spotka Ciebie coś nieoczekiwanego, co odmieni Twe życie. Daj szansę barowi!