Bob Dylan, Brasil series

"…dopiero, kiedy pewnego dnia posunął się do mało przyzwoitych wybryków na środku drogi, zrozumiano że jest poetą" - Louis Aragon

REKLAMA
Dylan bez sztuki nie widziałby sam siebie. Trwałby zamknięty w granicach niechcianych lub obcych mu reguł. Nie wiemy, czy i jak by przetrwał. Bo Dylan jest takim artystą, który wyraźnie definiuje to, co robi, ale jednocześnie wie, że prowokuje przy tym grymasy i komentarze.
Niektórzy krytycy dopatrują się w jego malarstwie różnych związków. Czytam, że na przykład artysta czerpie z Paula Cézanne’a albo Pierre Bonnarda. A także z Paula Gauguina. Ten ostatni to, wedle niektórych, zahaczył na dobre w manierze Dylana. Akurat w zasadazie to bardzo mocny atut dla niejednego artysty, patrzę więc na obrazy Boba Dylana i niczego z Gauguina nie dostrzegam. Może dlatego, że spędziłem z Gauguinem lat kilka i straciłem przy nim ostrość widzenia.
Dylan prowokuje, ale przecież niczego nie wytycza. Nie przypomina w tym sensie aroganckiego malarza z Hiva Oa. On określił wszak nowe granice, choć kiedy żył nie wytyczył prawie nic. Lub przynajmniej o tym nie wiedział.
Jest taka anegdota z tamtego, minionego świata, choć akurat nie z Tahiti : „Pewien skulony człowiek, starzec wręcz, szedł ciemnym brukiem Montmartre’u. Napotkał znajomego. - proszę postaw mi szklaneczkę – poprosił cichym głosem. Weszli po chwili obaj do bistra, tamten znajomy postawił wedle życzenia...
Gdzie Pan mieszka ? - zapytał starca
Nie mieszkam nigdzie, mieszkam w nocy, odpowiedział (...)
To były słowa poety. Nazywał się Paul Verlaine.
Słowa o biedzie…
logo
Bob Dylan, Brasil series
Bo z biedy powstało dzieło Paula Gauguina. Biedy i złości. Z rozpaczy i tęsknoty również.
Paul Gauguin ongiś makler, znudzony i sfrustrowany nijakością własnego życia, rzucił wszystko któregoś dnia i postanowił malować. Był arogancki i pewny siebie. Do malowania namówił go wtedy Camille Pissarro. Pisał w listach do syna, że „...pan Gauguin ma sporo talentu do malowania, ale przy tym jest okropnie arogancki”. Ta frustracja u niego nigdy nie minie, a brak sukcesu tylko ją będzie wzmagał.
Bob Dylan z nędzy nie maluje.
Legendy o artystach sprowadzają się głównie do tego, że z powodu biedy i frustracji tworzą wielkie dzieła sztuki. Umierają w niezrozumieniu i nędzy oraz zapomnieniu, a dopiero potem, czyli po ich śmierci, ludzkość się nawraca. Zaczyna ich podziwiać. Te ładne i wzruszające dziś historie stworzyły właśnie taki obraz sztuki. Obraz nędzy i umartwienia, obraz wzlotu po upadku. Świat modnych artystów. Lubimy ich takimi widzieć. Paul Gauguin, Chaïm Soutine, Amadeo Modigliani i wielu innych, tak zaczęło i skończyło.
Tymczasem Bob Dylan być może jest arogancki, odrobinę lub wcale, ale w zapomnieniu i nędzy z pewnością nie umrze. Jest raczej syty. Pełny. Jako artysta oczywiście. Podobnie jak syty swoją sztuką byli Claude Monet, Henri Matisse czy Pablo Picasso. I ulubieniec nowojorskiej bohemy Andy Warhol. I pierwszy aktor światowej postmoderny Julian Schnabel.
Co tam bieda…
Bieda to legenda.
Tutaj jest inaczej…
Sztukę tworzy pasja. Ona niekoniecznie musi żyć w biedzie. Czy nawet w jej okolicach.
Krytycy szukają podobieństw, bo im łatwiej układać paletę języka. Skoro jest Pierre Bonnard to kolor, skoro jest Max Beckmann to agresywny pędzel. Jak Dylan pojawił się ze swoimi pracami na wystawie w Chemnitz, to stał się od razu neoekspresjonistą. Bo przecież Niemcy nic więcej nie widzą. Rzeczywistość sztuki przesłania im Penck, albo Baselitz. W porywach Kiefer, a tych którzy szukają prawdy poza treścią to Beuys. I kiedy Bob Dylan do nich przyjeżdża to musi być ekspresjonistą. Jakby wystawiał we Francji to byłby kimś od Garouste’a. Jakby Dylan usiadł i kiwał się na wietrze, na pewno krytycy dostrzegliby w nim Niki de Saint Phalle.
Krytycy tacy są.
Bo Dylan z pewnością ich wszystkich zaskoczył. Stało się to wiele lat temu, jeszcze przed postmodernizmem i transawangardą. Wtedy, trochę nieśmiało do niego podchodzono. W ostrości jego pędzla doszukiwano się paraleli muzycznej.
Ktoś znalazł się na miejscu i odgadnął, że to może Cézanne go spotkał na tej drodze.
I ja tak myślę...
Gdyby Bob Dylan był paryskim malarzem czasów bohemy, zapisałby się na pewno jako ktoś, z kogo Paul Cézanne byłby dumny.
logo
Bob Dylan, Brasil series
Sprobujmy spojrzeć na ten przypadek, powiedzmy o tak : Paul Cézanne siedzi na krześle, wpatrzony w idylliczny krajobraz, gdzieś w okolicach Aix-en-Provence, z widokiem na kąpiące się w oddali, i słucha piosenek Boba Dylana. Do wyobrażenia ? Trudne prawda? Ale możliwe.
Czy jednak mogło być raczej odwrotnie? To jak?
Jest taki amerykański film z czasów wojny w Wietnamie. Płynie o świcie wojskowy kuter po Mekongu, a żołnierze na całą moc głośników, budzą okoliczne wioski odtwarzając piosenkę Boba Dylna. Po tafli wody suną w dal jej ostre dźwięki. W tamtej wojnie to był istotny, choć zbyt krótki do odnotowania moment wewnętrznej wolności, ducha odrodzenia, w pewnym sensie bunt.
Wietnamskie, bardzo krańcowe. Czarne i białe.
Dosłownie i w przenośni. Ostre po dylanowsku.
A tu mamy, oto proszę, ciepłego, pełnego wdzięcznych kolorów i sielskiej natury malarza, ucznia Cézanne’a, kogoś kto odnajduje idylliczny spokój, albo wręcz całego siebie w malarstwie, sztuce kontemplowania, kogoś pełnego pogody i radości. Sytego barwami życia.
Żadnych sprzeczności, żadnego wariactwa. Jest tylko sztuka umiłowanego spokoju. Życie jest piękne…
Kim u diabła jest Dylan?
Gdyby na przykład mieszkał w Aix-en-Provance i był synem kapelusznika ?
Wtedy byłby z pewnością wielkim malarzem, któremy pokłony ślą legiony adeptów sztuki z całego świata. A taki na przykład Felice Casorati, który malował gruszki, jest w ogóle nieznany, choć jego utrwalone na płótnie owoce, wznoszą się ku metafizycznemu i wyrafinowanemu niebu i z pewności to on mógłby być również ojcem malarza Dylana, a nawet ciut lepszym od innych, bo wyrosłym nie tylko z klasycyzmu ale i z abstrakcji. Tymczasem Dylan, który nie jest synem kapelusznika z Aix, ma w sobie tyle temperamentu i siły przekonywania, że jego pędzel płynie na obrazach równie szybko jak u Beckmanna i równie łagodnie jak u Cézanne’a.
To niezwykły talent móc tak malować.
Powiedzmy sobie od razu, że doświadczenie malarskie Dylana nie jest przypadkowe. To owoc jego pracy i poszukiwań. Oraz konsekwencji.
Jeżeli facet o mocnym temperamencie i niespokojnej duszy poety, zaczyna malować weduty i pejzaże, to musi być Francuzem, albo neoekspresjonistą. Na przykład niemieckim neoekspresjonistą, mieszkającym w Wenecji. Albo w Antibes, choć to w sumie bez znaczenia.
Jednak Dylan nie jest ani Francuzem, ani tym bardziej Niemcem z Wenecji.
Jest absolutnie sobą. Dylanem.
Oto ulica Freret Street, biegnąca pomiędzy Jefferson Avenue a Napoleon Avenue. W rzeczywistości jest to ulica pełna życia, muzyki, barów oraz ludzi. Tymczasem Dylan maluje ciszę na Freret Street. Coś zupełnie przeciwstawnego. Jest tam jakiś mur, pusta butelka i gęstwina trawy. Poza tym, tylko cisza. Być może zdarzyło się to o poranku, świtem. Dylanowi? Jest jak z Hemingwaya „true at first light”. Ale może tylko tak mi się zdaje.
Cisza. Po prostu.
O poranku.
Bo choć jego obrazy pełne dynamiki i formy, gęstości pędzla, tak naprawdę kumulują w sobie tylko tę ciszę.
Nie ma tam wielkich zdarzeń. Raczej pustka.
Kiedy więc patrzę na Freret Street, po chwili słyszę bicie własnego serca.
Kiedy patrzę na Train Tracks to słyszę bicie własnego serca.
Jestem dlatego w kłopocie…
Kim jest Bob Dylan ?
Obrazy Dylana są bardzo konsekwentne w formie. Malarz podejmuje temat natury, pejzażu, a także portretu. Tu cisza i tam cisza. Forma nachalna jak u Cézanne’a. Ale to właśnie o Cézannie miał powiedzieć Eduard Manet, że uprawia brudne malarstwo.
Dziś zamiast rozwalać się w wygodnym fotelu stoimy na baczność przed jednym i drugim. Dylan to wie.
Bob Dylan również wie, kto naznaczył malarstwo w ogóle i że współczesność nie może się bez tego obyć.
Bob Dylan też naznacza. Po swojemu.
Mimo to, nadal jestem w kłopocie…
Bo można pisać wiele o formie, o sinej bieli i szarym tle. O refleksji i plastycznej zawartości. To raczej łatwe. I że jeszcze artysta zamyka się w swojej samotności...
Z nikim nie gada, nie odbiera telefonów, tylko zaciekle zapełnia białą przestrzeń malarskim oddechem farby.
Ale… „(...)w obrazie oddycha się innym powietrzem niż na dworze”. Tak powiedzial Vollard.
A potem publiczność już tylko się podnieca.
Tymczasem z Dylanem jest tak, jak ze słynnym merem Montmartre’u Julesem Depaquit, kiedy go zapytano, gdzie jest jego ojczyzna. On miał odpowiedzieć, że „w Sedanie”
A pytający : „to chyba daleko ?”
„Tak”, odpowiedział Depaquitil, „daleko i stąd mój smutek”.
A gdzie jest ojczyzna twojego malarstwa Bobie Dylanie ?
-Czy daleko ?
-Tak, stąd mój smutek
Malarstwo Dylana jest smutne. Melancholia poety.
logo
Bob Dylan, Brasil series
Ale w malarstwie, od strony historycznej patrząc, to melancholii zawsze towarzyszyła bieda. Jak się wtedy szło w kierunku Clichy, to biedę artystów czuć było naokoło. Dziś czytamy o niej w katalogach. Bo obrazy tych artystów wiszą w najlepszych muzeach.
Dylan ma w sobie taką melancholię i smutek, który zwraca na siebie uwagę.
Okazuje się, że melancholii w malarstwie, nie musi towarzyszyć bieda.
Jest taka jego seria obrazów powstałych w Brazylii. Niektórym przywołują się przy tej okazji fowistyczne obrazy np Henri Matisse’a. To dobry przykład na zrozumienie malarstwa Dylana. Wiele lat temu Matisse pojechał na Tahiti. Być może chciał zdyskontować pośmiertny sukces Gauguina, a może po prostu, jak pisał, chciał poznać „to światło i kolory, które wgniatają malarzy do ziemi”.
Jest w brazylijskiej gęstwinie zapachów, kolorów i form coś równie ekscytującego. Bardzo porównywalngo do tych, które urzekły Gauguina.
Tam, na Tahiti, to była miłość od pierwszego wejrzenia.
Może gdyby Bob Dylan napisał Noa Noa, to mielibyśmy inną kolejność w historii sztuki ? Kto wie, a może napisał…
Wyobraźmy sobie plażę Ipanema. W Rio de Janeiro. Znajduje się tam bar, gdzie podają polentę z ryżem i krewetki w sosie curry. Przesiadywał tam swego czasu Jobim. Dzień w dzień jadał polentę z curry, popijał winem i wpatrywał się w koniec ulicy aż wyłoni się stamtąd kruczowłosa piękność.
Dziewczyna z Ipanemy.
W Brazylii są takie opowieści. W gorącym powietrzu pachnie kwiatami z ogrodów i feijoada z domowych wnętrz. Snuje się muzyka. Trudno pisać o Dylanie bez muzyki. Gauguin grał na pianinie, kiedy mieszkał w Pouldu w Bretanii, na Tahiti miał tylko gitarę. No, ale gitara jest bardzo dobra dla malarza. Jeśli umie na niej grać.
Czasami jej dźwięki tłumią malarstwo.
Jest taki obraz Boba Dylana, nazywa się „Rower”. Na obrazie zwyczajny rower stoi oparty o drzewo, a w oddali widać kolejne drzewa. Ale rower jest tylko jeden. Słońce, rower i światło jak z Arles. I te kolory. To są mocne, bodaj najmocniejsze strony malarstwa Dylana.
Musimy wrócić do Cézanne’a.
Jednak tak…
Aha, taka uwaga w tym miejscu dla tych, którym potrzebny będzie szybki kurs historii malarstwa. Jedno zdanie tylko : Ci z Bateau Lavoir byli pionierami. Wtedy pomieszali się ze sobą wszyscy, i fowiści i kubiści. Jednak potem drogi awangardy przebiegły swoimi ścieżkami i w efekcie świat wylądował w pracowni Pollocka.
A po nim przyszedł Klein i oczarował wszystkich niebieskimi pocałunkami.
Embrasure.
Pozostał tylko Cézanne. Pozostał wielki i niewzruszony jak Chrystus nad Rio.
Potężny i błogosławiony.
Bob Dylan zwrocił się do najpotężniejszego. On go natchnął.
Cézanne.
Bo to jest jak hommage a Bob Dylan nigdy nie przestanie malować.
„Rose on a Hillside”, dachy i róża. Jest kilka wersji tej róży, ale ta którą opisuję jest jedyna w swoim rodzaju. Albowiem mamy tu do czynienia ze stylem. Jego stylem. Jest już rygorystyczne podporządkowanie form i właściwe rozkładanie kolorów. Bardzo właściwe. Mistrzowskie wręcz.
Artysta odwołuje się do estetyki, której zasady sam odkrywa i stosuje adekwatne środki i cokolwiek byśmy nie powiedzieli o inspiracjach, to jedno i drugie wynika z potrzeby doskonałości.
Bo Dylan chce być doskonałym malarzem.
Zmysł obserwacji i widzenie koloru nie jest tu przypadkowe. Ambicje pociagnęły go w obszary kolorystów, ale tak naprawdę żarliwy wielbiciel Cézanne’a czy Bonnarda odnalazł wrodzoną i świeżą wersję znanego sloganu : „kiedy kolor dochodzi do największego bogactwa, forma uzyskuje największą pełnię”.
logo
Bob Dylan, Brasil series
U Dylana już samo dotknięcie stanowi barwną płaszczyznę, a gęstość i soczystość są kładzione pod dyktando rozumu.
Nie da się ukryć, że obrazy te maluje poeta.
Że graniczą z doskonałością…
Dywizjonizm…
Dostępny tylko dla nielicznych, w historii sztuki mówi się w tym przypadku, z podziwem, tylko o impresjonistach albo o Gauguinie. Trochę jeszcze o innych. Niewielu. Naprawdę.
Dywizjonizm u Dylana. No jest. Umie zestawiać tony przeciwstawne.
Umie…
Jest taka anegdota o pewnym malarzu. Nazywał sie Auguste Renoir. Pewnego dnia podszedł do niego jakiś czlowiek i powiedział, „maluje Pan ładne obrazy…”
„No wie pan”, odpowiedzial artysta, „bo umiem”.
Kim jest Dylan ?
Mam z odpowiedzią na to pytanie pewien kłopot.
Jeszcze są portrety.
Beckamnn i niektórzy neoekspresjonisci wyszli z takiego kregu, który gdzieś tkwi pomiędzy portretem Armanda Roulin, a Człowiekiem z fajką. Albo Scypionem. Mimo to twardy i mocny, wręcz prosty jest w tym przypadku Dylan, pełny ładunku emocji jak przed wybuchem i napięty. Tak jest w Cassandrze, a nawet Gipsy Woman, choć technika wymusza w tym drugim większy pikturalizm.
Wszyscy wyszliśmy od Cézanne” powiedzieli Braque i Vlaminck. I to przy tak różnej fasadzie swoich twórczości. Słowa te brzmią teraz jak modlitwa.
Dylan.
Modlitwa do Dylana.
Kim jesteś?
Nie wiem...