Trochę już minęło od tego wydarzenia, jednak dyskusja po nim nie ustaje, zwłaszcza w środowisku Krytyki Politycznej ma on swoje echo. Ja też dołożę swoje 3 grosze. Może i warto, ale lepiej za długo nie trzymać transparentów.

REKLAMA
Ten tekst to poniekąd echo poprzedniego o mowie ofiary. Michał Kulczycki zachęcał mnie do ustosunkowania się do tezy Agaty Bielik - Robson o tym, że przyjmowanie na siebie tożsamości "szmaty" może prowadzić do uwewnętrznienia stereotypu stworzonego przez oprawcę (tu tekst) Jak rozumiem chodzi o to, że przyjmując na siebie maskę "szmaty" w jakiś sposób wchodzę w dialog z tym, co o mnie opowiadał mój oprawca. Wcale nie uwalniam się od tego, bo muszę się dalej do tego miana odnosić.
Samo słowo stereotyp, zwłaszcza w środowiskach zwalczających przemoc ma taką siłę rażenia, że mam wrażenie, że jego użycie powoduje, że trudno tu merytoryczną dyskusję - ta ginie w emocjach. Dlatego spróbuję to zrobić po swojemu.
Zastanawia mnie w czym i komu miałby taki marsz pomagać?
Agnieszka Biela podawała cytat z GW przywołujący wypowiedź jednej z uczestniczek: "Uczestnicząc w Marszu nabrałam przekonania, że nawet zgwałcona, nie jestem wykluczona, nie jestem piętnowana i w żadnym razie nie mam powodów, by się wstydzić. Nikt nie ma prawa mnie wykluczać i piętnować – tak się traktuje gwałciciela, a nie jego ofiarę."
Osadźmy to w kontekście procesu wychodzenia z traumy, jaką niewątpliwie stanowi gwałt. Ma on w zasadzie trzy zachodzące na siebie nawzajem etapy. W pierwszym - poszkodowana(y) odbudowuje swoje fizyczne bezpieczeństwo. Szuka schronienia, uczy się kontrolować na nowo swoje ciało, musi zadbać o środki do życia, bezpieczeństwo dzieci etc. Bardzo dobrze, jeśli ktoś mu/jej na tym etapie pomaga, zresztą tak jak na każdym innym. W następnym - pracuje nad tym, żeby zyskać kontrolę nad traumatycznym doświadczeniem. Znaleźć język, by go nazwać i opisać, stopniowo skonfrontować się z tym, co się naprawdę stało. Znaleźć właściwe proporcje swojej i cudzej winy, żal do tych, co nie pomogli, wdzięczność za ratunek lub gniew za krzywdzenie. Poradzić sobie ze wstydem i hańbą.
W trzecim etapie pracujemy nad odbudową własnego świata po traumie. Włączeniem tego doświadczenia do swojej historii życia. Możliwością przywołania wspomnień kiedy chcemy, a także nierozpamiętywania go, jeśli nie chcemy. Nad odnowieniem zaufania do ludzi, świata, w którym nastąpiło traumatyczne przeżycie: związków, przyjaźni. Nad wykorzystaniem jakoś dla siebie i świata tego, co nas spotkało, niezależnie od tego, że się o to zupełnie nie prosiliśmy.
W tym kontekście widzę wartość w tym, żeby w czasie tego marszu poradzić sobie z własnym wstydem. Wśród innych zgwałconych można poczuć, że to nie ja jestem temu winna/y, tylko czasem tak się zdarza w świecie - innym też. Powiedzieć sobie i światu: nie mam się czego wstydzić. Niech się wstydzi ten, co mi to zrobił.
Jest w tym jednak pewne niebezpieczeństwo. Doznając akceptacji od innych - również zgwałconych, można się zatrzymać. Ze swojego traumatycznego doświadczenia zacząć czerpać "korzyści" - tak ważną akceptację. Mówię tu o podświadomym procesie. Zwłaszcza, jeśli zaprasza nas wspólnota stworzona wokół poczucia krzywdy. Może się tworzyć mechanizm podobny do wspólnot anorektyczek. Wsparcia dają sobie dużo - nie prowadzi ono jednak do zdrowienia - wręcz przeciwnie.
Ważne dla mnie, jako dla pomagającego krzywdzonym jest to, by osoba poszkodowana mogła "iść dalej". Zaakceptować w sobie to, że takie doświadczenie się wydarzyło, zdobyć do niego "chroniący" stosunek. Raczej nie będzie nim długie uczestniczenie we wspólnocie "szmat".
Dlatego czy warto iść na marsz? Jak ktoś tego potrzebuje - pewnie warto. Ale długie noszenie transparentów raczej zaszkodzi, niż pomoże.