Frustrację w szkolę widzę prawie wszędzie, gdzie trafię. Teraz znajduje ona ujście w postaci pomysłu referendalnego. Widać ją także w agresji w szkołach, urlopach zdrowotnych nauczycieli... Jest to uczucie, które mówi o tym, że rozpaczliwie potrzebujemy zmiany. Tylko czego?

REKLAMA
Od razu zaznaczę, iż dzielę się tu swoim subiektywnym poglądem. Sytuacja zresztą jest pewnie różna w każdej ze szkół. Sfrustrowani w szkołach są wszyscy: od sprzątaczek po rodziców. Każdy inaczej określa obiekt swojej frustracji. Środowisko nauczycielskie rozpaczliwie próbuje utrzymać model edukacji zbudowany na kształtowaniu relacji nauczyciel - dziecko jak pomiędzy mistrzem i jego uczniem, z rodzicem podtrzymującym taką relację (na tym ma polegać zadanie rodzica w edukacji: dopilnowywaniu, by uczeń wypełnił wszystkie polecenia mistrza). Władza mistrza ma być niekwestionowana, służy to osiąganiu przez ucznia sukcesów edukacyjnych. Nauczyciel jest fachowcem i tylko od niego zależy, czy uczeń będzie dobry czy nie. Ma sobie ze wszystkim radzić: z dyscypliną (która jest wartością nadrzędną, bo umożliwia realizację zaleceń mistrza w klasie). zachowaniami dysfunkcyjnymi, relacjami w klasie etc. Jeśli nie potrafi - jest kiepskim pedagogiem. Takie nastawienie zakłada omnipotencję mistrza. Tylko od niego: jego zdolności, a najbardziej "naturalnego talentu" zależą wyniki ucznia, relacje z rodzicem. Gdy coś się dzieje nie tak - istnieje domniemanie winy nauczyciela, który musi udowadniać swoją niewinność.
Pierwsze miejsce, gdzie rodzi się frustracja to zestawienie tego modelu z konstrukcją prawną polskiej edukacji, która zakłada dosyć partnerskie budowanie relacji z rodzicami (bo już nie z uczniami). Na przykład rodzic ma prawo nie podzielić się z nauczycielami opinią lub orzeczeniem wydanym przez poradnię psychologiczno - pedagogiczną. I często nie chce tego robić. Bardzo wielu nauczycieli odbiera tę niezgodność ich oczekiwań co do kształtu relacji z rodzicem jako opresję w stosunku do nich samych. Innym przykładem oczekiwań co do takiego kształtu relacji rodziców z nauczycielami jest koncepcja "pedagogizacji" rodziców. W skrócie - przekazywania rodzicom mądrości na temat wychowania przez nauczycieli. "Doskonały" pomysł, który jakoś tak nie wychodzi w żaden sposób.
Oczywiście, oczekiwanie nauczycieli, że udział w życiu szkolnym rodzica będzie polegał na ślepym wykonywaniu poleceń i zaleceń nauczycieli rodzi frustrację po stronie rodziców, którzy nie palą się wcale do proponowanej im roli. Najczęściej reagują na takie oczekiwania albo wycofaniem, albo agresją w stosunku do nauczyciela, szkoły.
Z drugiej strony, rodzice wcale nie palą się do budowania partnerskich relacji ze szkołą. Wielu z nich traktuje szkołę, jak firmę, która ma realizować usługę edukacyjną w stosunku do ich dziecka. Której płacą (czesnym albo podatkami), co w ich mniemaniu daje prawo do stawiania wymagań, kontrolowania i rozliczania, zwalnia natomiast ze współodpowiedzialności i zaangażowania. Daje także pretekst do umycia rąk w sprawach własnych porażek i obarczenia szkoły winą za kłopoty ich dziecka. Inną postawą daleką od partnerstwa jest bierne wycofanie się z działań wychowawczych i tkwienie w bezradności. Obie postawy rodzą mnóstwo frustracji u nauczycieli, nawet tych którzy próbują po partnersku układać się z rodzicami.
Frustracja dotyka także uczniów. Po pierwsze dlatego, że bardzo wielu z nich nie rozumie (ja też nie), dlaczego mają się uczyć na pamięć czegoś, co mają dostępne w 10 sekund po włączeniu smartfona. Po drugie - wielu z nich nie godzi się na proponowaną im rolę bezwolnych wykonawców poleceń swoich mistrzów. Żyjąc w świecie, gdzie mają duży wpływ na otaczającą ich rzeczywistość - na przykład w sieci tworząc rozmaite treści, samemu poszukując interesujących ich obszarów, nagle są konfrontowani z rzeczywistością, w której jedyna odpowiedź na pytanie: czemu mam robić coś, do czego nie jestem przekonany? brzmi: bo ja ci tak mówię. W osobie dorosłej szukają raczej inspiratora, przewodnika, partnera do dyskusji niż ekonoma, który z batem będzie śledził i karał za każdy krok w niewłaściwą według niego stronę.
Innym obszarem powodującym frustrację na styku rodziców, nauczycieli i uczniów jest niezaspokojona potrzeba posiadania przez dziecko stabilnej więzi z osobą dorosłą. Zazwyczaj jest ona zaspokajana w rodzinie przez rodziców. Kształt naszego życia społecznego powoduje, że często tak się nie dzieje. Dziecko przenosi ją wówczas na osoby najbliższe w swoim postrzeganiu rodzicom, czyli nauczycieli. Dzieje się to wówczas często w bardzo trudny dla obiektu takiego przeniesienia (nauczyciela) sposób. To wobec niego dziecko się buntuje, obraża, atakuje, ale także idealizuje etc. Niewielu nauczycieli dźwiga taki ciężar, co powoduje olbrzymią frustrację, zarówno nauczycieli jak i dzieci.
Źródeł frustracji w szkole jest oczywiście dużo więcej. Nie wiem, czy Państwo wiecie, ale nauczyciel przed 40tką może osiągnąć stopień nauczyciela dyplomowanego, co oznacza właściwie koniec możliwości dalszego awansu, rozwoju. Nie czeka ich już nic nowego przez najbliższe 20 lat. Budująca perspektywa, prawda?
Zadam teraz pytanie z tezą. Czy w tym kontekście nie wydaje się Państwu, iż są ważniejsze pytania, które warto by było zadać na referendum, niż o liczbę godzin historii?