Drzwi restauracji coraz częściej stają się tablicą ogłoszeniową komunikującą idiosynkrazje swoich właścicieli. Wiele z ideografów, nalepionych na szklane powierzchnie, spotyka się z moją pełną aprobatą. Patroni przybytków, których główną usługą jest przygotowanie żywności do konsumpcji, nie powinni tolerować gości bez butów lub z nagim torsem - jakkolwiek ten ostatni może być wyrzeźbiony długoletnim zmaganiem na siłowni.
Ani z przenośnym radiem, czy też telefonem komórkowym - choć ten ostatni zakaz pojawia się tylko w niewielu, aczkolwiek chętnie uczęszczanych przeze mnie przybytkach. Natomiast sympatyczna postać Reksia w czerwonym, przekreślonym znaku zakazu, wzbudza we mnie natychmiastową niechęć do miejsca, które postanowiło rozdzielić mnie z moim przyjacielem życiowym za sprawą dwóch dań i deseru. Mój pies jest czysty, spokojny, zdyscyplinowany i nie pamiętam, aby kiedykolwiek narzekał na jakość posiłku, który mu serwuję. Innymi słowy - idealny gość.
W przeciwieństwie do jedno- lub dwulatka zanurzającego stopy w barszczu i komunikującego swoją niechęć do tartej marchewki głosem rodem z „Egzorcysty”. Poza tym mój pies nie wypluwa jedzenia, czego nie mogę powiedzieć o bachorze przy sąsiednim stoliku, którego nieprzewidywalne trajektorie wystrzeliwanych ziemniaków, każą mi szukać schronienia pod najbliższym stołem. A jednak nigdy nie widziałem przy wejściu do jakiejkolwiek restauracji sympatycznej ikony bobasa przekreślonej czerwonym paskiem. Dlaczego?
Terror posiłku z nowonarodzonym, żywnościowym mudżahedinem w sąsiedztwie, można porównać do korporacyjnej kolacji z pijanym szefem. Wszyscy zaproszeni są zażenowani i skrycie oburzeni rozwojem sytuacji, ale nie przestają się uśmiechać, jakkolwiek wymuszenie, do półprzytomnego faceta zanurzającego twarz w sałatkę warzywną.
Dlaczego się uśmiechamy na widok psychopatycznej miniatury człowieka, która zdecydowała się zrujnować nasz romantyczny wieczór z żoną, postępując wbrew wszelkim zasadom dobrego smaku, czy wychowania? Moja przyjaciółka, a zarazem młoda matka, przekonuje mnie, że powinienem w takich sytuacjach okazać daleko idącą wyrozumiałość. Bycie rodzicem to niełatwe zadanie, stresujące, pełne wyrzeczeń, tak że nocne wyjście do restauracji bywa jakże pożądaną chwilą relaksu.
Relaksu dla kogo, pytam? Nie dla mnie, nie dla mojej żony, nie dla kelnerów raczkujących na kolanach zbierając resztki jedzenia i unikając latających sztućców i wreszcie chyba nie dla samych rodziców, sądząc po ich spoconych czołach, poplamionych okryciach wierzchnich i wyrazach zażenowania na twarzy. Fakt, że obserwując te apokaliptyczne obrazy i doświadczając dźwięków, o których nie śniło się nawet sonorystom, uśmiechamy się do pary nieszczęśników zmagających się z metrowym wcieleniem furii na wysokim krześle, musi być zapewne objawem współczucia lub dodawania im odwagi. Notabene, w wielu przypadkach domorośli terroryści, kwalifikują się do odstrzału na podstawie zakazu o braku obuwia lub koszulki wierzchniej. Nigdy jednak nie byłem świadkiem, aby restaurator skorzystał z egzekucji swoich praw, jakkolwiek uzasadnionych, w stosunku do półnagiej i nieobutej przyszłości narodu.
Adam Phillips, psycholog z długoletnim doświadczeniem, napisał godną polecenia książkę, zatytułowaną „Going Sane”. W tejże, Phillips argumentuje, że wiele mówimy o chorobach psychicznych, ale rzadko lub nigdy, zastanawiamy się nad kwestią zdrowia psychicznego. Nieświadomie uznajemy je za coś nam danego, z czym się rodzimy, a co nie jest efektem procesu socjalizacji. Autor, po długich obserwacjach przeprowadzonych na dzieciach, nie zgadza się z takim podejściem. Jego zdaniem rodzimy się z zachowaniami łudząco podobnymi do tych, które przejawiają osoby z chorobą psychiczną. To jedynie poprzez proces właściwego wychowania i socjalizacji dochodzimy do zachowania i postawy które społecznie uznajemy za objaw zdrowia psychicznego.
Dlatego raz na zawsze odmawiam przebywania we wspólnym pomieszczeniu z miniaturową wersją Hanibala Lektera, bez względu na to jak zestresowani czują się jego rodzice nie mogąc cieszyć się swoim penne alla carne w ulubionej restauracji na rogu. Szczególnie wtedy, gdy mam ochotę na swoje ośmiorniczki.