Dziewiątego czerwca 2012 r. cała Polska wstrzymała oddech. Na drugi plan zeszła inauguracja wyczekiwanego Euro, która zgodnie z proroctwem największych polskich dzienników miała przybrać przyjemny scenariusz i zakończyć się zwycięstwem nad targanym kryzysem greckim rywalem. Co więcej, statystą w medialnym tyglu na „dzień po” stał się nawet Przemek Tytoń, heroicznie ratujący nas przed sportową kompromitacją. Przycichło także hucznie manifestowane oburzenie, związane z pozbawieniem wolności Julii Tymoszenko przez rząd wschodniego współgospodarza piłkarskich igrzysk.
Co nam po piłkarzach, którzy i tak zakończą swoją przygodę z turniejem na rundzie grupowej? Gdzie nam wtykać nos w sytuację polityczną naszych sąsiadów? Dookoła upalne słońce i nastrój euforii, znany dotąd raczej z letnich festiwali muzycznych czy reklam coca – coli. I kto to tak naprawdę jest ten Tytoń? Nieistotne.
Ważne, że mamy naszą miss. Rozbłyskującą nagle w masowej świadomości, z przytupem godnym hollywoodzkiej gwiazdy. Dumnie prezentującą białego orła na swych obfitych piersiach, od razu manifestując, iż to właśnie one pretendować będą do miana narodowego symbolu, którego niecierpliwie wypatrujemy od lat. Dumnie prezentującą kunszt swojego chirurga plastycznego, niby przypadkowo, do łapiącego jej wzrok obiektywu. Z rozbrajającym uśmiechem, który wymownie oznajmiał, że medialny zegar właśnie zaczął odliczać jej 5 minut.
Miała rację.
Zaczęło się.
Na wszystkich portalach. Od Wyborczej po Pudelka. Od profesorów, przez polityków i sportowców, po panią z najbliższego warzywniaka. Od Helu po Zakopane. Od poniedziałku do niedzieli. Na próżno szukać osób nie mających zdania na temat nowej gwiazdeczki. W czasie, gdy mężczyźni nieśmiale komentowali urodę Natalii Siwiec (tak tak, światło dzienne ujrzały też personalia naszej miss), ich partnerki krytykowały nie tylko wielkość biustu czy ust, ale przede wszystkim przerośnięte ego. Nim zdążyła publicznie zabrać głos, dowiedziała się, że jest głupsza niż sama Paris Hilton. I choćby nie wiem co - to i tak nic w życiu nie osiągnie! A do tego pewnie puszcza się z każdym.
I tak mijały kolejne miesiące naznaczone dziesiątkami sesji w kolorowych magazynach, setkami wywiadów i tysiącami rozesłanych na „ściankach” uśmiechów. Im bardziej Siwec wsiąkała w celebrycką kastę, tym mocniej udowadniała, że jak nikt wcześniej nad Wisłą, zaplanowała swoją karierę od A do Z. Im bardziej próbowano jej wmówić towarzyski sznyt a’la Jarek Jakimowicz, tym zacieklej udowadniała, że ma coś do powiedzenia. Kiedy próbowano zrobić z niej idiotkę, w każdym zdaniu pokazywała rozmówcy, że nie jest w stanie jej ośmieszyć. Kiedy zarzucano jej operacje plastyczne, chwaliła się bogatym mężem. Gdy wytykano wulgarność - manifestowała wyzwolenie. Im bardziej podnoszono jej wyniosłość, tym stawała się sympatyczniejsza. A przy tym, czego nie mogły przeboleć internautki w typie groopies Chodakowskiej - miała wszystko czego tylko chciała. Nie za kilka lat, ale tu i teraz.
Z tym większym zdziwieniem obserwuję pierwsze zgrzyty, w tej zdawałoby się idealnie funkcjonującej, komercyjnej maszynie zamieniającej rosnące zainteresowanie w blichtr i niezłe pieniądze. I nie chodzi nawet o to, że program „Enjoy the View Love Natalia” jest bardziej infantylny niż kucyki Pony. Nie w tym rzecz, że dialogi mógłby pisać Trybson, a programy typu reality show przestały być cool gdzieś między drugim „Big Brotherem” a pierwszym „Barem”.
Czemu ma służyć kreacja lokalnej Kim Kardashian, która pasuje Natalii jak Jacek Kurski do Majdanu? Kilkuzłotowej gaży zaproponowanej przez producentów? Utarciu nosa kilku feministkom? A może wylansowaniu męża i okrzyknięciu się polskimi Beckhamami?
Tandetny program to pierwszy krok, aby stać się produktem sezonowym niczym Gulczas lub inna pitahaya. To droga do miejsca, w którym obiektywy odwrócone są w przeciwnym kierunku, a publiczność błyskawicznie znajduje sobie nową miss.
Tak samo uroczą.
Ale może choć trochę fajniejszą.
Więcej tekstów autora na jego popkulturalno - lifestyle'owy blogu: MARMOLADA.ST