W 1977 roku, idąc 57. ulicą na Manhattanie, w pewnej chwili ujrzałam zbliżającego się z naprzeciwka Jerzego Kosińskiego. Ojejku, jaki on z bliska przystojny i jaką ma niezwykłą twarz, a jakie oczy!!! Muszę go zaczepić, myślałam gorączkowo, z szybkością błyskawicy.
REKLAMA
Muszę go poznać osobiście. Ale co mam powiedzieć? – kombinowałam. A może powiem jednym tchem: „Dzień dobry, panie Kosiński, nazywam się Urszula Dudziak, jestem z Polski, śpiewam jazz, widziałam pana nieraz w telewizji u Johnny’ego Carsona, byłam panem zachwycona, zawsze chciałam pana poznać i nareszcie jest okazja!”. Zbliżaliśmy się do siebie, popatrzył na mnie, a ja śmiało spojrzałam mu prosto w oczy. Wzięłam głęboki oddech i... Kosiński ostentacyjnie spuścił głowę i szybko mnie minął. Szłam dalej wolno, zawiedziona.
Równo dziesięć lat później przyszedł do jazzowego klubu Blue Note na Manhattanie, nakłoniony przez mojego przyjaciela Maćka, żeby posłuchać jazzowej wokalistki z Polski Urszuli Dudziak. W przerwie dosiadłam się do ich stolika. Byłam stremowana Jerzego obecnością, ale nie przeszło mi przez myśl, że wkrótce pokocham tego mężczyznę do nieprzytomności, że oszaleję na jego punkcie, że będę wpadała w rozpacz przez niego i dotykała nieba razem z nim. Było to 25 maja 1987 roku. Nieraz mi potem wymawiał: „Uleńko, czemu mnie wtedy nie zaczepiłaś? Wszystko by się potoczyło inaczej”.
