“Metafory wojskowe przyczyniają się do stygmatyzacji niektórych chorób, a przez to, pośrednio, również cierpiących na nie ludzi”. Nikt nie zasłużył by być chorym na raka, nowotwór nie jest przekleństwem, powodem do wstydu i nikt nie potrafi kierować komórkami organizmu siłą woli.
Nie ma nierozwiązywalnych dylematów moralnych... bywa tylko zbyt mało czasu na refleksję.
Pół godziny przed pociągiem, który bezpiecznie dowiózł mnie do rodziców na święta, udało mi się zakupić książkę z dwoma znakomitymi esejami Susan Sontag. Już po przeczytaniu pierwszego stwierdziłam, że muszę się z kimś podzielić jej obserwacjami na temat społecznego postrzegania raka. Wiem, że może święta nie są najlepszym momentem, by intelektualnie dyskutować na temat nowotworów, ale są one tak powszechnym zjawiskiem, że ich tabuizacja z powodu wielkanocnej atmosfery jest moim zdaniem zbędna. Zresztą w mojej rodzinie jest niemal niemożliwa.
Mój tato jest po dwukrotnej operacji oponiaka (łagodny nowotwór mózgu), siostra mojej mamy została operacyjnie wyleczona z nowotworu tarczycy (jej mąż nie przeżył nowotworu płuc, zaś jej córka została wyleczona z czerniaka). Brat mojego taty przebył nowotwór jelita grubego, zaś moi bracia cioteczni od strony mamy: nowotwór kręgosłupa i nowotwór szczęki. To tylko osoby żyjące i najbliższa rodzina. Są jeszcze umarli: babcia - nowotwór żołądka, przyjaciółki i przyjaciele mamy (w jednej rodzinie, w której chowała się dwójka małych dzieci, zmarła najpierw ich mama, potem tata, potem ciocia, która przejęła nad nimi opiekę). Nie zapominam również o osobach, które leczą właśnie nowotwór (kolega rodziców jest tuż przed chemioterapią związaną z rakiem trzustki) oraz które są kilka lat po usunięciu piersi na skutek nowotworu (takie są również wśród moich znajomych z Facebooka). Jest jeszcze sąsiad z góry (nowotwór prostaty) i zmarły sąsiad z pierwszej klatki - nie pamiętam szczegółów, ale chirurgicznie usunięto mu spory kawałek twarzy.
Niezwykle cenię Susan Sontag, bo mam wrażenie, że dziś trudno o pisarki-intelektualistki, o tak znakomitym wyczuciu tematu, erudycji, poruszające skomplikowane zagadnienia filozoficzne i społeczne. Jej esej “Choroba jako metafora” zrobił na mnie ogromne wrażenie, ponieważ zasadniczo pokrywa się z moimi obserwacjami czynionymi niemal 40 lat po jego napisaniu. Sontag przewiduje, że rak ulegnie stopniowej demitologizacji, więc w naszych czasach nie powinien już być metaforą demonicznego przeciwnika, z którym toczy się walkę i ponosi odpowiedzialność za przegraną. Niestety, ponieważ z tematem chcąc nie chcąc dość często obcuję, wydaje mi się, że jeszcze ten czas nie nastąpił.
O chorobach i śmierci nie mówi się łatwo, często wręcz traktując je jako kwestie wstydliwe, bardzo osobiste. Nie sądzę, by pomagało to chorym, wokół których chodzi się na paluszkach, by tylko nie stracili nadziei. Jest jednak jeszcze bardziej szkodliwe działanie, a mianowicie wprowadzenie do dyskursu nad rakiem zagadnienia winy i odpowiedzialności, czyli wartościowania. Sontag trafnie pisze o tym, że “estetyzacja raka wydaje się niemożliwa” tzn. że nie może się on stać chorobą poetycką, szlachetną, jak gruźlica Chopina. Być może wynika to ze zbyt silnego skojarzenia go ze śmiercią. Co więcej jest on metaforą zawinionego zła, które przecież nie może być przypadkowe (czynniki środowiskowe, obciążenie genetyczne, problemy z odpornością) i z którym musimy podjąć walkę. Gdy zaś przegrywamy, najwyraźniej nie staraliśmy się wystarczająco, nie mieliśmy silnej woli, utraciliśmy nadzieję i poddaliśmy się. A przecież: “Teoria, że jakaś dolegliwość wywoływana jest stanem umysłu oraz że można ją zwalczyć siłą woli, świadczy zawsze o tym, jak mało wiemy o fizycznym aspekcie danej choroby”.
Dziś rak nie jest już tabu, zwłaszcza po tak odważnych deklaracjach, jak publikowane przez Angelinę Joli artykuły o podjęciu przez nią decyzji usunięcia piersi, czy jajników. Nie sądzę jednak byśmy pozbyli się w związku z tym mitu odpowiedzialności jednostki, a przynajmniej nie w języku jakim się posługujemy. Wciąż z rakiem się walczy i z rakiem przegrywa, być może nie mówi się dziś o mniejszościach jako o “raku narodu” (Adolf Hitler), ale rak owiany jest mitem nieuchronnej śmierci i mitem wyroku, co może zniechęcać ludzi do podjęcia trudnego, męczącego leczenia czy szukania kompetentnej pomocy.
Sontag w swoim eseju skupia się na metaforze raka, która określa skrajne formy zła i jego rozrostu w społeczeństwie, co jej zdaniem przekłada się na osoby chore, które nazwę swojej choroby słyszą w kontekście historycznym i wulgarnym. W kontekście walki i śmierci. “Tak długo, jak długo leczenie onkologiczne będzie przesiąknięte militarystycznymi hiperbolami, rak pozostanie metaforą szczególnie niepraktyczną dla miłośników pokoju”. Skoro więc odsetek wyleczeń stale rośnie, a o wszelkiego rodzaju nowotworach wiemy coraz więcej, dlaczego w XXI wieku nie porzuciliśmy psychologizowania tej choroby i obarczania chorych odpowiedzialności za wygraną? Dlaczego wciąż można słyszeć, że ktoś sam na siebie tego raka sprowadził, bo np. dusił w sobie frustracje i stres? Czy nie możemy mówić o raku jako chorobie, w której liczy się zaawansowanie wiedzy odnośnie systemu immunologicznego, którego zadaniem jest utrzymanie homeostazy naszego organizmu - czyli zapewnienia nam zdrowia. Mówiąc prościej, czy nie możemy zobaczyć raka jak anginy, gdzie konieczność użycia antybiotyku nie jest przypisywana naszym “złym myślom”, “poddaniu się”?
Choć samo słowo “rak” wyszło już dziś z użycia, to “nowotwór jako wyrok” wciąż funkcjonuje całkiem sprawnie w głowach pacjentów i ich rodzin. A przecież można umrzeć zarówno na skutek zakażanie salmonellą, jak i zapalenia płuc. Wydaje mi się więc, że nasze postrzeganie choroby nowotworowej powinno pójść w kierunku zaprzestania jej militaryzacji, zbędnej psychologizacji oraz wulgaryzacji. “Metafory wojskowe przyczyniają się do stygmatyzacji niektórych chorób, a przez to, pośrednio, również cierpiących na nie ludzi”. Nikt nie zasłużył by być chorym na raka, nowotwór nie jest przekleństwem, powodem do wstydu i nikt nie potrafi kierować komórkami organizmu siłą woli. Co więcej, czas odkryć, że pewne procesy trzeba przestać postrzegać z perspektywy wartości, bo się wartościowaniu najzwyczajniej w świecie wymykają (a przynajmniej dzieje się tak bardzo często w przypadku choroby i umierania). Nadszedł już czas na odrzucenie zbędnych interpretacji i skupienie się na pozyskiwaniu rzetelnej wiedzy, która pomoże pacjentom poczuć, że: nie spotkało ich nic wstydliwego, mogą sobie pozwolić na moment zadumy i smutku, nie toczą walki, lecz przechodzą chorobę.
I to by było na tyle, jeśli chodzi o moją skromną refleksję na temat fascynującego eseju Susan Sontag, który serdecznie polecam, a który znajdziecie w:
Susan Sontag, “Choroba jako metafora”, “AIDS i jego metafory”, przeł. Jarosław Anders, Wydawnictwo Katakter, Kraków 2016.