"Kevin" (Weronika Lewandowska)
"Kevin" (Weronika Lewandowska)

Zawsze, kiedy ktoś oferuje mi coś za darmo czuję się dziwnie. Gdy jakaś hostessa w sklepie zaprasza do wzięcia darmowego jogurtu lub soku, czy do mojej ręki zostaje wciśnięta bezpłatna gazeta, w głowie włącza mi się alarm i następuje przypływ jakiejś niepewności. Od samego początku mojej świadomej egzystencji na tym świecie mam wrażenie, że tak naprawdę rzeczy darmowe nie istnieją - albo nie są darmowe, albo po prostu ich samych nie ma. Są też takie, których nie dość, że nie ma, to za próbę ich uzyskania trzeba zapłacić publicznym upokorzeniem. Mowa tu o słynnych bluzach z facebooka, butach z twittera, czy podkładkach pod myszki z Milki, którymi na pewno zostaliście jakiś czas temu zaspamowani.

REKLAMA
Po pierwsze, absolutnie chory był dla mnie fakt, że ktoś chciałby takie rzeczy posiadać. Widocznie mój zmysł estetyczny jest zbyt ograniczony aby pojąć, że zdjęcie bluzy z krzywo doklejonym w photoshopie lub paintcie logiem facebooka może stać się czyimś obiektem marzeń i sprawić, że wklei link do nich każdemu znajomemu na tablicę. Było mi szalenie trudno zrozumieć co się dzieje na moim wallu. Na szczęście przynajmniej to jest przeszłością, tak samo jak salta, dżemor i spamowe wpisy zachęcające do sprawdzenia, kto widział Twój profil. Jednakże miejsce na społecznościowe tragedie pomiędzy nielicznymi sensownymi wpisami znajomych, maturalną histerią i kwasami z kwejka nie pozostało puste. Wciąż jest się na co denerwować.
Otóż jakiś czas temu facebook stał się rajem dla wielbicieli gore, ponieważ prawie codziennie dostarcza nowej dawki obrzydliwości, w rodzaju zmasakrowanych psich zwłok, ludzi bez rąk, bądź też z czterema rękami, w tym dwiema zamiast uszu. I to za pośrednictwem osób, które pragną im pomóc, poprzez naciśnięcie „lubię to”. Like = modlitwa za biednego chłopca, like = 1$ na leczenie kobiety, like = 10kg karmy dla pieska. Proszę, udostępnij zdjęcie kota bez nogi - za każde udostępnienie facebook zapłaci mu 3gr (zapewne kot ma już jakieś dobrze oprocentowane konto w przyjaznym banku). Właśnie ten proceder wyrządził mi tak naprawdę największą krzywdę. Sprawił, że kiedy przeglądam te zdjęcia, robię to z podwójnym obrzydzeniem. Zarówno przez ich drastyczność, jak i łatwowierność udostępniających. Zaczęłam utożsamiać chęć do niesienia pomocy z naiwnością. Fakt, iż ktoś jest w stanie uwierzyć, że like zamieni się w dolara, bądź kroplę wody dla etiopskich dzieci mnie po prostu przeraził. Jednocześnie też zmusił do zauważenia jak dziwnie chętni dobrymi jesteśmy ludźmi, szkoda tylko, że przed ekranem. Nie mam tutaj oczywiście zamiaru moralizować i mówić „zamiast klikać idź dokarmić psa w schronisku” - sama tego nie robię, tylko piszę ten tekst. Jednak jestem lepsza o fakt, że przynajmniej nie brudzę komuś zwierzęcą krwią jego ulubionego portalu i nie wierzę w magiczne przemienienia typu: like = woda.
Udostępnianie treści ma też swoją drugą twarz, jednak niewiele lepszą – czyli „udostępnij by wygrać”. I tu podobno zdarzały się osoby, które coś wygrały. Mowa oczywiście o nagrodach w postaci dziwnych bluz w kwiatki, nie obiecywanych często iPadów. Jest to świetny sposób na zgarnięcie kilku tysięcy fanów dla strony w zamian za wartość ubrania (ok. 140 zł), co opłaca się dużo bardziej od kupienia ich na e-bayu. Jako że próby wygrania koszulki zamoczonej w wybielaczu są wg mnie najlżejszym z przestępstw na wallu, podzielę się dobrą radą: aby osoba, która będzie później losować wśród udostępnień (o ile faktycznie taka istnieje) zobaczyła Wasze musicie ustawić to jako post publiczny, bo bez tylko wzbudzicie w swoich znajomych chęć posiadania takowego t-shirtu i nic więcej.
Zabawne są też facebookowe próby samosądu. „Dołącz do wydarzenia, ukarajmy tego zwyrodnialca” - jak na razie takie rzeczy udają się tylko 4chanowi. Tak samo jak sto tysięcy like, które przedłużą wakacje – tragicznie śmieszne. Jedyną pożyteczną akcją tego typu było zmuszenie Polsatu aby nie robił sobie żartów i włączył „Kevina samego w domu” do świątecznej ramówki. Tak, w tym momencie wstaję i biję brawo – uratowano mi wtedy święta. Zupełnie serio.