Prezydent Obama w Waszyngtonie, minister Sikorski i premier Tusk na forach europejskich, przywódcy Unii w swoich sztabach, politycy wszelkich opcji w kraju i za granicą – wszyscy prężą muskuły, straszą Rosję konsekwencjami, nadymają policzki i... skrupulatnie liczą polityczne korzyści z prowadzenia antyrosyjskiej retoryki.
REKLAMA
Niewiele pozostając w tyle za Władimirem Putinem i jego kliką: codzienna porcja antyrosyjskiego jadu, sącząca się w uszy przeciętnego „tele-„ i „radioodbiornika“, nie pozostaje bez śladu: w ostatnich dniach coraz częściej znajomi a nawet obcy ludzie pytają mnie, czy jeśli pojadą na wycieczkę do Rosji, wrócą żywi a w najlepszym wypadku - nie wylądują na Syberii. Propaganda przeciwko propagandzie – ludzie zaczynają Rosję demonizować, boją się. Zwracają bilety kolejowe i samolotowe, rezerwacje hotelowe, rezygnują z planów wypoczynkowych: lękają się tej strasznej Rosji, w której białe niedźwiedzie chodzą po ulicach.
W ostatnich dniach coraz częściej mówi się o gospodarczych konsekwencjach wprowadzenia sankcji przeciwko Rosji: USA łatwo mówić, bowiem gospodarcze związki Waszyngtonu z Moskwą są znacznie słabsze, niż europejskie zależności. Dlatego unijni przywódcy na wyścigi usprawiedliwiają się i tłumaczą, że wprowadzenie sankcji to broń obosieczna, że ucierpi nie tylko Rosja ale przede wszystkim Europa. W rezultacie mamy pseudo restrykcje, polegające na zawieszaniu kontaktów politycznych Unii z Rosją i zakazie wizowym dla ludzi Putina, którzy – jakoby – odpowiedzialni są za zaistniałą sytuację.
Opozycja w każdym kraju skwapliwie tę bezsilność wykorzystuje, wytykając rządzącym brak konsekwencji, tchórzostwo, koniunkturalizm. To dobrze (szczególnie u nas) sprawdza się w politycznych kampanijkach na wewnętrzne potrzeby, szczególnie przed wyborami do Parlamentu Europejskiego. Ta retoryka uległaby jednak radykalnej zmianie, gdyby owi antyrosyjscy „radykałowie“ doszli do władzy: ich polityczne być albo nie być wymusiłoby taki sam pragmatyzm, jaki obecnie prezentują władze w europejskich stolicach.
Tymczasem po okresie wspólnego frontu w obliczu rosyjskiego „wroga u bram“ zarówno na naszej scenie politycznej jak i w całej Europie doszło do rozłamów. Emocje opadły, straszenie III wojną światową się nie sprawdziło. Na Krymie zamiast rozlewu krwi zapanował karnawał radości, który bardzo nieśmiało zaczynają dostrzegać zacietrzewione rosyjską agresją media. Przejęcie Krymu przez Rosję stało się faktem, Putin zagrał światu i Europie na nosie w swoim imperialnym stylu. Doszło do dylematu – czym wobec tego straszyć, aby odwrócić uwagę od codziennych, wewnętrznych problemów..? Wyciąga się więc z kapelusza Władimira Żyrinowskiego z jego propozycjami rozbioru Ukrainy, pewny siebie minister Sikorski ze swadą opowiada, jak to przedstawiciele Rosji odeszli od stołu rokowań z nowymi władzami Ukrainy, przywódcy Republik Nadbałtyckich czując, że europejski pociąg pomocowy odjeżdża, przypominają sytuację w przedwojennej Europie, plebiscyty śląskie i Sudetenland.
Media próbują jeszcze podgrzewać atmosferę dramatycznymi doniesieniami o staranowaniu przez Flotę Czarnomorską ukraińskiego trałowca na Morzu Czarnym, przejmowaniu kolejnych, ukraińskich baz wojskowych na Krymie, ogromnej koncentracji rosyjskich sił zbrojnych wzdłuż wschodniej granicy Ukrainy. Wydawcy serwisów informacyjnych zza swoich biurek w Warszawie jak zwykle wiedzą lepiej o tym, co się dzieje za naszą wschodnią granicą - dwoją się i troją, aby naginać doniesienia do swoich wizji, ale coraz częściej wykazują się zwykłą ignorancją i chyba z wdzięcznością odbierają doniesienia z Oceanu Indyjskiego, które płynnie „wskoczyły“ na czołówki, odsuwając ukraińskie problemy na dalszy plan.
No nie chce wojna wybuchnąć i już - czas zając się innymi problemami, zwiększającymi oglądalność: wojnę propagandową wygrał Putin. I ma jeszcze asy w rękawie – do aneksji wschodniej Ukrainy nie dojdzie, tym bardziej że (co o dziwo dostrzegła jedna z naszych czołowych stacji tv) prorosyjskie demonstracje poparcia z każdym dniem tracą tam na sile, ludzie wracają do codziennego życia w nienormalnych na razie warunkach. A Kreml w świetle jupiterów oświadczy wkrótce, że wojska na zachodzie Rosji to tylko bufor bezpieczeństwa przed faszystowską i nacjonalistyczną zarazą, że żadnej interwencji nie było i nie będzie, i pokazowo wycofa swe siły zbrojne do koszar twierdząc, że sytuacja się ustabilizowała.
Putin pokaże w ten sposób swoją „ludzką twarz“ z wyciągniętym ku Zachodowi językiem i w ten sposób zechce jeszcze bardziej zdyskredytować zachodnich polityków – zabieg iście mistrzowski, szczególnie że Ukraina także koncentruje swoje wojska wzdłuż swojej wschodniej granicy i wycofywać ich na razie nie zamierza. Tym bardziej nie sprawdzają się odważne prognozy niektórych naszych (ale nie tylko) polityków, że po Ukrainie przyjdzie czas na Naddniestrze, Republiki Nadbałtyckie a nawet Finlandię czy Polskę... To dobry, ale bardzo już ograny zabieg przedwyborczy – straszenie wspólnym zagrożeniem (szczególnie u nas) na chwilę może zjednoczyć, potem pozostaje tylko niesmak.
Rosjanie nie zapomną jednak zapału, z jakim Zachód bronił ukraińskiej rewolucji a szczególnie – angażował się w wojenną histerię krymską. Przez chwilę wydawało się, że Putin ulegnie: Europa szybko jednak udowodniła, że nie ma instrumentów by rzucić rosyjskiego przywódcę na kolana. Szef rosyjskiej dyplomacji, Siergiej Ławrow, bezczelnie śmiał się dziennikarzom w twarz mówiąc o wykluczeniu Rosji z grupy G-8.
Grupy, która tak naprawdę nigdy formalnie nie powstała. „Pożywiom – uwidim“ – podsumował chytrze Ławrow sugerując, że po takim rocznym eksperymencie Zachód sam przyjdzie do Rosji z propozycjami współpracy. Czy zostaną one przyjęte..? Najwięcej powodów do zmartwienia mają nasi producenci żywności – wielcy eksporterzy mięsa, drobiu, jabłek, cebuli, ziemniaków, produktów mlecznych ale także tysiące drobnych przedsiębiorców, często nie zarejestrowanych w przedstawicielstwach handlowych naszych placówek dyplomatycznych w Rosji. To w nich w pierwszej kolejności uderzą możliwe sankcje. Podobnie jak w nasze firmy turystyczne, sferę budowlaną, kulturę, naukę – a w konsekwencji: w polityków, z czego ci ostatni na razie nie chcą zdawać sobie sprawy.
Nie oznacza to, że nie warto nic robić, nie warto wywierać na Rosję presji – warto a wręcz: należy. Ale na pewno nie wprowadzając obosieczne sankcje czy blokując Obwód Kaliningradzki – tego nie przeżyłoby chociażby Pomorskie, żyjące w dużym stopniu z rosyjskich pieniędzy. Z Rosją trzeba rozmawiać twardo, ale bez bufonady. Warto przed rozmowami trochę poczytać i zaczerpnąć wiedzy nie tylko z mądrości XIX wiecznych imamów kaukaskich, że „kto myśli o konsekwencjach nie jest bohaterem“. Dzisiaj – jest. Warto spojrzeć prawdzie w oczy.
W tym wszystkim najbardziej niebezpieczna jest jednak konfrontacja słabości Europy z siłą Moskwy. Potęgą, opartą na surowcach energetycznych, których świat coraz bardziej potrzebuje: próba okiełzania Syberyjskiego Niedźwiedzia spełzła na niczym, Europa przypieczętowała swoją bezradność, Moskwa nadal dyktuje swoje warunki cenowo-eksportowe a nam potulnie przychodzi się z tym godzić. Ponieważ w Europie za Ukrainę ani nikt umierać ani tym bardziej – zamarzać, nie zamierza. Psy szczekają a karawana idzie dalej.
