Tylko Krakowianie mogą powiedzieć, czy chcą Olimpiady w swoim mieście. Bo to oni zapłaciliby potem koszty ewentualnych strat.

REKLAMA
Mieszkańcy Krakowa zmagają się z niełatwym pytaniem: chcą organizacji zimowej olimpiady, czy też nie? Wiele pamiętnych zdarzeń już pod Wawelem widziano: i ziejącego ogniem smoka, i hasających tatarskich łuczników, i przysięgającego naczelnika Kościuszkę, i jadącego zaprzężoną w białe rumaki karocą Franciszka Józefa, i latających na golasa angielskich turystów. Ale olimpijskiej parady nikt jeszcze nigdy nie widział.
Sam fakt, że Kraków znajduje się w znacznej odległości od najbliższych porządnych gór (w których w dodatku halny potrafi z dnia na dzień stopić cały śnieg) bynajmniej nie przeraża. W końcu prezydent Putin pokazał, że jeśli tylko znajdą się wystarczające argumenty dla MKOl i pieniądze, zimową olimpiadę można zorganizować nawet między palmami. Poza tym, przejazd na trasie 107 km (droga Kraków-Zakopane według Google Maps) można spokojnie dodać do listy dyscyplin olimpijskich, jako zimowy odpowiednik maratonu – było nie było, jest to świadectwo wielu dziesięcioleci motoryzacyjnej martyrologii narodu polskiego.
Trudniej z pytaniem o sens i realność ekonomiczną tego przedsięwzięcia.
Przede wszystkim trzeba pamiętać, że naprawdę rzadko się zdarza, aby jakakolwiek duża impreza sportowa bezpośrednio sama się sfinansowała. Pieniądze oczywiście płyną, ale ich najlepszą część zabiera MKOl. Na państwo i miasto-organizatora spadają za to niemal wszystkie koszty imprezy: ograniczone do kilku miliardów koszty bezpośrednie (obiekty sportowe, organizacja, bezpieczeństwo) i idące w dziesiątki miliardów koszty rozbudowy infrastruktury (chyba, że taka już istnieje, co w przypadku Krakowa oczywiście nie ma miejsca). Pieniądze na to trzeba umieć znaleźć, głównie w budżecie miasta i państwa.
To, że impreza sama bezpośrednio się nie spłaca, nie jest argumentem przeważającym. Liczą się bowiem zyski pośrednie, generowane przez zwiększone zainteresowanie krajem i regionem. Używa się w stosunku do nich magicznej nazwy „efekt barceloński”, kojarzonej z sukcesem gospodarczym stolicy Katalonii po igrzyskach letnich z roku 1992. Tak naprawdę, to nikomu do tej pory nie udało się sukcesu Barcelony powtórzyć (choć wszyscy się na niego powołują uzasadniając sens ubiegania się o organizację imprez). Czy są szanse na taki efekt w Krakowie – to pytanie, na które można odpowiedzieć jedynie starannie analizując sytuację miasta, jego możliwe do wygrania atuty i plany rozwoju gospodarczego.
I tu lądujemy ze stwierdzeniem najważniejszym – to, czy warto ubiegać się o organizację igrzysk zależy głównie od tego, czy impreza dobrze wpisuje się w strategię rozwojową miasta, regionu i kraju. Kosztowną infrastrukturę warto budować wówczas, gdy wiemy że i tak musimy ją w tym miejscu zbudować. A zapraszać dodatkowe tłumy turystów warto wówczas, gdy mieszkańcy miasta chcą, aby ich ilość wzrosła.
Jesteśmy krajem, który powoli zaczyna stać być na to, by planować i więcej chleba, i więcej igrzysk. Ale o tym, czy akurat Kraków ma organizować zimową olimpiadę, muszą zadecydować sami Krakowianie. Bo koniec końców na nich spada większość ryzyka.
Opublikowane w Rzeczpospolitej, 18.04.2014