Po daleko idących deklaracjach, które rozbudziły u frankowych kredytobiorców nadzieję, że rządzący po prostu zmuszą banki do skreślenia jednej trzeciej (a czasem i połowy) ich kredytu hipotecznego, kancelaria prezydenta wystąpiła z propozycją bardzo skromną w stosunku do oczekiwań. Ogranicza się ona do zwrotu części opłat (spreadów) ściąganych przez banki przy wirtualnej operacji "wymiany" franków na złote i złotych na franki. Operacja ta była dla banków mało kosztowna – natomiast ich klienci obciążani byli ogromnymi i dowolnie ustalanymi marżami, stanowiącymi dodatkowy zysk banków. Mało kto nie zgadza się z tezą, że zyski te banki rzeczywiście powinny zwrócić.
Obecna propozycja ustawy jest krokiem we właściwą stronę w tym sensie, że poszukuje kompromisu pomiędzy interesem grupy kilkuset tysięcy frankowych kredytobiorców, a interesem – no właśnie, nie banków, ale milionów posiadaczy oszczędności i milionów obywateli, którzy w razie maksymalnego "ulżenia" frankowiczom musieliby się składać na ratowanie systemu bankowego. Problem jest natomiast taki, że w najważniejszej dla gospodarki (i potencjalnie najkosztowniejszej) sprawie korzystnego dla klientów przewalutowania kredytów na złotówkowe, póki co sprawę odsuwa na przyszłość. A konkretnie mówiąc, do decyzji Komisji Nadzoru Finansowego i NBP, które wspólnie miałyby dopiero stworzyć mechanizmy regulacyjne zachęcające – a właściwie zmuszające – banki do dobrowolnego zawierania z klientami umów o przewalutowaniu.
Osobiście uważam rozwiązanie "wymuszonej dobrowolności" za najlepsze, ograniczające koszty i ryzyko dla całej gospodarki, a także biorące pod uwagę sytuację poszczególnych kredytobiorców. Jestem też pewny, że nadzór finansowy może wypracować takie narzędzia regulacyjne, które rzeczywiście zachęcą banki do szukania możliwości przewalutowania kredytów poprzez radykalny wzrost kosztów, związanych z utrzymywaniem w portfelu kredytów frankowych. Problem jednak w tym, że do tanga trzeba dwojga – również zgody klientów na takie ugody. Po to, by ją masowo wyrażać klienci muszą, po pierwsze, uznać, że banki oferują im rzeczywiście korzystne warunki przewalutowania i po drugie, że są to warunki lepsze, niż te które osiągnie się nie godząc się na porozumienie. Innymi słowy, dobry dla klientów kurs (co dla banków oznacza straty) i jasną deklarację, że w razie prawdziwej woli banków do zawierania takich umów, zniknie nadzieja na ustawowe narzucenie przez rządzących jakiegoś jeszcze korzystniejszego "kursu sprawiedliwego".
Odpowiednio gruby regulacyjny kij może oczywiście zmuszać banki do poszukiwania ugód. Ale sam kij może nie wystarczać. Więc może zamiast ograniczać zwrot spreadów do pewnej wysokości, lepiej odebrać je w całości, ale skierować je do funduszu wspierającego przewalutowanie (np. dodającego złotówkę do każdej złotówki obniżenia długu, na którą w danej umowie zgodzą się bank i klient)? Kij najlepiej działa w połączeniu z marchewką.