Wyniki ostatnich wyborów we Włoszech mogą przerazić. Kraj balansuje na krawędzi bankructwa – a jednocześnie 90% wyborców głosuje na partie deklarujące, że nie popierają programu oszczędnościowego. Cieszący się zaufaniem rynków, do niedawna jeszcze uważany za zbawcę kraju, poważny Mario Monti dostaje znikome poparcie, a populiści pod wodzą komika Beppe Grilla stają się trzecią główną partią na scenie politycznej. A co najgorsze – wyborcy tak rozdzielają swoje głosy, że być może w ogóle nie da się sformować stabilnego rządu, cieszącego się poparciem obu izb parlamentu.
Sytuacja nie wygląda wesoło. A co gorsza, ostatnie dramatyczne kłopoty to przecież tylko kolejny epizod w ciągnącym się od niemal 20 lat smutnym spektaklu, który trudno nazwać inaczej niż zrobił to 2 wieki temu Edward Gibbon: upadkiem Cesarstwa Rzymskiego.
Każda epoka, nawet epoka upadku ma oczywiście swojego bohatera. Bohaterem ostatnich 2 dekad był we Włoszech Silvio Bersulconi - człowiek który przez połowę tego okresu rządził krajem jako trzykrotny premier, a w pozostałym czasie skutecznie paraliżował rządy innych (jak twierdzili złośliwcy, głownie po to by nie trafić do więzienia za przestępstwa podatkowe). Kiedy w roku 1994 po raz pierwszy obejmował władzę, PKB na głowę mieszkańca Włoch był bliski niemieckiemu i znacznie wyższy od brytyjskiego, przekraczając o 5% średnią zachodnioeuropejską. Dziś jest o 10% poniżej średniej, a o brytyjskim lub niemieckim poziomie dochodów Włosi mogą sobie tylko pomarzyć. I nic dziwnego, skoro przez te niemal 20 lat Włochy były najwolniej rozwijającym się krajem Unii, rosnącym w tempie o niemal połowę wolniejszym od średniej i trzykrotnie wolniejszym od liderów wyścigu.
Krytycy Berlusconiego lubią przede wszystkim mówić o jego problemach z prawem i skandalach obyczajowych. W tej jednak sprawie, aż tak bardzo nie wyróżnia się on spośród wielkich władców Italii (Gajusz Swetoniusz opisuje na przykład, jak to wkraczające triumfalnie do Rzymu wojska Juliusza Cezara śpiewały o swoim ukochanym wodzu: „wieziemy wam łysego gacha, obywatele chrońcie swoje żony!”). Tym, co naprawdę wyróżnia epokę Silvio Berlusconiego, jest 20 lat unikania poważnych i niezbędnych reform strukturalnych, systematycznego spadku konkurencyjności, obniżenia się skłonności do oszczędzania, stałego zadłużania się państwa. 20 lat kultywacji specyficznego modelu gospodarczego, w którym najwyżej premiowaną formą przedsiębiorczości było cwaniactwo i łapówkarstwo, pieniądze publiczne marnotrawione, a instytucje państwowe żałośnie słabe. A wszystko to starannie sterowane za pośrednictwem należących do Berlusconiego mediów i okraszone pseudo-liberalno-prawicową retoryką, w której najczęściej nadużywanym słowem była „wolność”.
Nie ma co się obawiać, Włochy nie zginą. Naród wspaniałych artystów, utalentowanych inżynierów i przebojowych przedsiębiorców prędzej czy później dojdzie do siebie i powróci na ścieżkę trwałego rozwoju. Ale chwilowo zdaje się, że przed Włochami długi okres polityczno-gospodarczego czyśćca – recesji, niepewności finansowej, niestabilności politycznej. A że chodzi o dziesiątą największą gospodarkę świata i czwartą Unii - w interesie wszystkich leży, aby ów czyściec się jak najszybciej skończył.