Wybór papieża jest w dzisiejszych czasach jedną z nielicznych okazji, którym nie towarzyszą spekulacje co do wpływu na giełdy i gospodarkę. A szkoda, bo akurat obecnie przydałby się nam jakiś znaczący cud, który przerwałby niedobrą spiralę negatywnych oczekiwań i negatywnych zachowań, a w końcu wprowadził na drogę systematycznego i stabilnego wzrostu. Naprawiając niedopatrzenie dziennikarzy ekonomicznych, omówię więc krótko problematykę pożądanego przez kraje katolickie cudu.
Pierwszym katolickim krajem, który powinien prosić nowego papieża o wstawiennictwo oraz modlitwę o uchronienie przed kłopotami jest jego rodzinna Argentyna. Kraj prześlizgnął się tuż obok bankructwa już w końcu zeszłego roku. Wloką się za nim spory sądowe z posiadaczami wypuszczonych w minionych latach obligacji, jak również odium chronicznego bankruta, co dekadę wpadającego w kolejny kryzys finansowy. Bez cudu będzie ciężko – Argentyna jest dziś uważana za drugi po Grecji najbardziej zagrożony bankructwem kraj świata.
Niewątpliwie na cud usilnie czekają też żarliwie katolickie kraje Południa Europy. Może z wyjątkiem Grecji (skądinąd prawosławnej) której i tak żaden cud już nie pomoże - i która raczej musi podejść do sprawy w stylu Zorby. Natomiast Hiszpanii i Portugalii bardzo potrzebne jest wsparcie najwyższych instancji, które uchroniłoby je przed wybuchem rynkowej paniki i utrzymało stopy procentowe rządowych obligacji na akceptowalnym poziomie, przy którym rządy będzie stać na niezakłóconą obsługę zadłużenia publicznego. I to mimo silnej recesji, z którą od wielu kwartałów muszą się zmagać.
Rzym oczywiście też oczekuje od swojego biskupa jakiegoś cudu. Może nawet nie tyle związanego z samymi finansami (choć i tu problemem jest zarówno potężny dług publiczny, jak ciągnąca się od lat gospodarcza stagnacja lub recesja). Cudu raczej trzeba w związku z powołaniem nowego włoskiego rządu, który byłby w stanie skutecznie prowadzić politykę gospodarczą i wyciągnąć kraj z głębokiego kryzysu.
Paradoksalnie, o podobne wsparcie modlić się powinny również Stany Zjednoczone (gdzie odsetek katolików jest znaczny i systematycznie wzrasta). Bo choć wyniki gospodarcze USA nie wyglądają źle – ale jak się wydaje, trzeba prawdziwego i głębokiego cudu, by skłonić demokratyczny rząd i republikański parlament do kompromisu, który uchroniłby kraj przed bardzo bolesnym uderzeniem w „fiskalny klif” i paraliżem polityki gospodarczej.
Nawet jeśli sytuacja krajów Północy Europy nie wygląda tak źle, cudowne wsparcie przydałoby się każdemu. Nawet Niemcom (w znacznej mierze katolickim), które wprawdzie nie boją się finansowej zapaści, ale którym doskwiera silne wyhamowanie wzrostu gospodarczego – i brak zdecydowanych zwiastunów ożywienia. Podobną diagnozę można zresztą postawić i w przypadku Polski, który bardzo liczy na cudowny splot okoliczności, który znowu uchroniłby nas przed recesją i pozwolił na zachowanie statusu zielonej wyspy.
Słowem, gospodarcze oczekiwania wobec nowego biskupa Rzymu są jasno zdefiniowane: najlepiej, żeby udało mu się wymodlić szereg cudów. Bo jeśli nie, to rysują się przed nami jeszcze ciężkie czasy.