W jednym z komentarzy do mojego wpisu na temat Słowacji poproszono, bym napisał też co się właściwie dzieje na Węgrzech. Z przyjemnością, bo to dla nas bardzo ciekawa lekcja.
REKLAMA
Przede wszystkim warto stwierdzić, że w sferze gospodarczej rząd Orbána podejmuje wprawdzie działania kontrowersyjne, ale moim zdaniem nie tak dramatycznie i jednoznacznie złe, jak to się często uważa (nie piszę tu o innych sferach, w których na pewno nie jest dobrze – np. próbach ograniczenia wolności prasy czy ograniczenia niezależności niektórych instytucji demokratycznego państwa). Sytuacja kraju jest jednak dramatyczna, a podejmowane działania na pewno nieadekwatne do problemów.
Zło na Węgrzech stało się tak naprawdę wiele lat temu, kiedy licytująca się na populizm lewica i prawica (także sam Orbán) doprowadzili do rozmontowania finansów publicznych – deficyty budżetowe po 10% PKB, stałe zapożyczanie się. W rezultacie kraj ma najwyższy dług publiczny we wschodniej części Unii i od lat zmaga się z nadmiernym deficytem. Nawet niezbędne minimum oszczędności (bez których Węgry by zbankrutowały) spowodowały, że kraj od 6 lat tkwi w recesji (poziom PKB jest obecnie niższy, niż był w roku 2006 – dla porównania, w Polsce o 20% wyższy).
Nadszedł ponownie Orbán i zaczął ratować gospodarkę. W minionym roku osiągnął pozornie piękny sukces – nadwyżkę w budżecie. Nie było to jednak efektem rzeczywistych, trwałych oszczędności, ale jednorazowych sztuczek zastosowanych przez rząd, z przymusowym upaństwowieniem prywatnych funduszy emerytalnych na czele (w Polsce mieliśmy tylko ograniczoną składkę do OFE, na Węgrzech zmuszono ludzi do „dobrowolnego” – pod groźbą zabrania państwowej emerytury – wycofania całości oszczędności z funduszy emerytalnych). Do tego doszło rozwścieczające zagranicznych inwestorów opodatkowanie tych sektorów, gdzie właśnie oni są głównie obecni (może i sprytne, ale psujące wizerunek kraju i ograniczające zapewne nowe zagraniczne inwestycje). I dodatkowo zmuszenie zagranicznych banków do przyjęcia spłat kredytów hipotecznych po zaniżonym sztucznie kursie franka (oczywiście popularne wśród kredytobiorców, ale z efektami jak wyżej; ponadto sądzę, że banki wygrają sprawę w sądzie i Węgrzy będą musieli w przyszłości wyrównać im straty z odsetkami).
Nadszedł ponownie Orbán i zaczął ratować gospodarkę. W minionym roku osiągnął pozornie piękny sukces – nadwyżkę w budżecie. Nie było to jednak efektem rzeczywistych, trwałych oszczędności, ale jednorazowych sztuczek zastosowanych przez rząd, z przymusowym upaństwowieniem prywatnych funduszy emerytalnych na czele (w Polsce mieliśmy tylko ograniczoną składkę do OFE, na Węgrzech zmuszono ludzi do „dobrowolnego” – pod groźbą zabrania państwowej emerytury – wycofania całości oszczędności z funduszy emerytalnych). Do tego doszło rozwścieczające zagranicznych inwestorów opodatkowanie tych sektorów, gdzie właśnie oni są głównie obecni (może i sprytne, ale psujące wizerunek kraju i ograniczające zapewne nowe zagraniczne inwestycje). I dodatkowo zmuszenie zagranicznych banków do przyjęcia spłat kredytów hipotecznych po zaniżonym sztucznie kursie franka (oczywiście popularne wśród kredytobiorców, ale z efektami jak wyżej; ponadto sądzę, że banki wygrają sprawę w sądzie i Węgrzy będą musieli w przyszłości wyrównać im straty z odsetkami).
Wszystko to były działania kontrowersyjne i nie pomagające w odbudowie zaufania do polityki węgierskiego rządu. Ale najgorsze, że mimo to problemy finansowe kraju nie zostały wcale rozwiązane - na ten rok ekonomiści prognozują ponowny wzrost deficytu do ponad 4% PKB i wzrost długu, przy gospodarczej recesji i braku widoków na poprawę stanu finansów. Słowem, w finansach nie ma postępu, kraj nie odzyskał zdolności do wzrostu i nadal tkwi w kryzysie, UE jest rozwścieczona (zawiesiła Węgrom część funduszy), reputacja jest zachwiana, zaufanie rynku minimalne.
Kiepski wynik, wolałbym jednak żebyśmy nie mieli w Warszawie Budapesztu.
