Mój ojczym znał Mordechaja Anielewicza, bo chodził z nim do jednej klasy w żydowskim gimnazjum. Mój ojciec był zaś antysemitą, pilnym uczniem, a potem współpracownikiem Bolesława Piaseckiego, współzałożyciela ONRu. Dorastanie w nieustannym polemicznym sporze z oboma – ojcem i ojczymem, dało mi unikalną chyba perspektywę spojrzenia na relacje polsko-żydowskie. Postanowiłem - nie bez uzasadnionych obaw – parę słów o tym napisać.
Mój ojczym kolegował się z Anielewiczem, ale nie łączyła ich przyjaźń. Zbliżała wprawdzie lewicowa wrażliwość, ale o ile Mordechaj należał do organizacji socjalistyczno-syjonistycznej, to mój ojczym był zaprzysięgłym komunistą. Anielewicz nie był specjalnie religijny, ale przywiązanie do tożsamości żydowskiej było dla niego kluczowe – był przecież syjonistą. Ojczym wspominał, jak Anielewicz miał do niego żal za głupie manifestacje antyreligijne, bo ojczym wraz z innymi młodymi żydowskimi komuchami przywiązywali gołębiom czerwone wstążeczki do nóżek, by potem wypuścić je wewnątrz Wielkiej Synagogi na Tłomackiem - ku zgorszeniu bogobojnych Żydów. Wiadomo, ideowi komuniści pogardzali zabobonem, a do ortodoksyjnych rabinów mieli stosunek taki, jak Magdalena Środa do Tadeusza Rydzyka. Ojczym opowiadał, że Mordechaj Anielewicz zmieniał swe poglądy polityczne zanim przystał do Haszomer Hacair, ale żaden z jego ideowych wyborów nie wychodził poza ramy tożsamości żydowskiej.
Po zdaniu matury, mój ojczym wrócił do rodzinnego Lwowa, gdzie Anielewicz go odwiedził wkrótce po wybuchu wojny. Szybko miał się silnie rozczarować porządkami sowieckimi we Lwowie, i spiesznie wrócił do Warszawy. Zresztą, wielu Żydów którzy uciekali najpierw przed Niemcami na wschód, poznawszy uroki Kraju Rad wracali ufając, że Niemcy to jednak naród kulturalny.
Tyle wspomnień o Anielewiczu przekazał mi ojczym, nie znam niestety więcej szczegółów ciekawych dla biografów. Zarówno znajomość z Anielewiczem, swoje pochodzenia, jak i inne, dalece bardziej bolesne wspomnienia, mój ojczym od siebie oddalał. Nawet swojemu rodzonemu synowi nie wspomniał o żydowskim pochodzeniu, ale tę lukę informacyjną skwapliwie uzupełnili koledzy mego ojca w marcu 1968 roku. No właśnie, pora poświęcić kilka słów memu ojcu.
Mój ojciec pochodził „znad Niemna” - bo jego rodzinny dom stał zaledwie kilka kilometrów od Bohatyrowiczów tak poetycko odmalowanych przez Orzeszkową. Zresztą Łazarowicze to była taka sama szlachta zagrodowa, jak Bohatyrowicze. Przywiązani do polskości i ultrakatoliccy. Mój ojciec urodził się w już w Wilnie, gdzie dziadek studiował, a potem pracował w starostwie wioleńsko-trockim. Przetrwawszy okupację w rodzinnej wsi, po wojnie rodzina wyjechała na tak zwane ziemie odzyskane. Ojciec dorastał więc pośród malowniczych mazurskich jezior, które memu dziadkowi wydawały się „jakieś takie byle jakie”. Czy to frustracja z powodu utraty kraju rodzinnego, czy osobista zapalczywość (której mam nadzieję nie odziedziczyłem) – dość, że w dziadku wzmógł się maniakalny antysemityzm. Pamiętam, że zamiast opowiadać nam, czyli wnukom, jakieś sympatyczne historie znad Niemna, wciąż ekscytował się szachrajstwami, jakich mieli się dopuszczać Żydzi wobec Polaków przed wojną. Dość powiedzieć, że to co Żydów spotkało w czasie wojny, dziadek uznawał za bicz boży. Napawało to niesmakiem nawet mojego ojca, który bezskutecznie tłumaczył dziadkowi wręcz heretycki charakter takich wywodów. ...A mój śp. tatuś był silnie wierzący, czytał brewiarz, pisał felietony do prasy katolickiej i udzielał się w stowarzyszeniu Pax. Tam wypatrzył go sam Bolesław Piasecki, założyciel ONR Falangi. Widział w mym ojcu dobrze rokującego ucznia, bo ściągnął go z Ełku do Warszawy, załatwił mieszkanie i pracę. Ojciec był lekarzem, ale rozwijał także swą publicystyczną karierę pod skrzydłami szefa propagandy PAXu, a przedwojennego szefa bojówek ONR Falangi – Zygmunta Przetakiewicza. „Bolesław” był dla ojca mentorem, zaś „Zyzio” jakby dobrym wujciem.
Kariera polityczna mego tatusia pod kuratelą ideologa faszystowsko-marksistowskiego, oraz przesympatycznego ponoć bandziora postępować musiała znakomicie, ale niestety nastąpiła katastrofa. Spłodziwszy troje dzieci w sakramentalnym związku, mój bogobojny tatuś oddalił się był w kierunku pewnej absolwentki szkoły baletowej – bo uznał, że bardziej niż uroki licznego potomstwa, pociągają go „kobiety fascynujące”. Sam Bolesław Piasecki prowadził mediacje z moją mamą próbując zapobiec rozwodowi. Poniekąd słusznie zakładał, że pozostawienie żony z trójką dzieci stanowi przeszkodę w karierze politycznej zaangażowanego katolika. Jednak, jako że afekt tatusia nie stygł, doszło jednak do rozwodu. By zaś sprawa nie zakończyła się kompletnym skandalem, Piasecki odebrał od obojga byłych (w świetle prawa, ale nie religii) małżonków uroczystą przysięgę pozostania w stanie bezżennym, czyli do utrzymania statusu separacji. Bardzo śmieszą mnie te ceregiele starego krętacza, by kurwiącego się pupilka uchronić przed stygmatem rozwodnika. Śmiech mnie ogarnia tym większy, jeśli pomyślę, że moja mama wychodząc potem za Żyda, złamała świętą przysięgę złożoną samemu Bolesławowi Piaseckiemu. No przyznacie, że jest to zabawne, a okazji do śmiechu w całej tej historii jest niewiele...
Troszkę się rozpisałem, bo mam słabość do historii pełnych paradoksów, a taką wydaje mi się moje własne dzieciństwo. Co drugą niedzielę spędzałem u ojca i doprowadzałem go na skraj ataku apopleksji powtarzając z niewinna miną to, co zasłyszałem od ojczyma. Ojczym zaś pojękiwał bezsilnie dyskutując z przekazywanymi przeze mnie kontrargumentami. Ojciec był po żmudzińsku zapalczywy i wyprowadzony z równowagi krzyczał; ojczym zaś miał powierzchowność podobną do Woody Allena, więc osaczony, pojękiwał i gestykulował. Nie bawiła mnie raczej, ale intrygowała taka symultaniczna dyskusja Żyda oraz narodowca – każdy z nich miał swoje grzechy, swoje słabizny w tym sporze. Ojciec z ojczymem spotkali się osobiście tylko raz w życiu, na gruncie eksterytorialnym, bo podczas protestanckiego pogrzebu jednej z moich dalekich ciotek o niemieckich korzeniach. Pamiętam, że panowie byli wobec siebie uprzedzająco grzeczni, i taktownie nie poruszyli żadnego z tematów, o które spierali się przecież żarliwie od lat – za moim pośrednictwem.
Relacje polsko-żydowskie „przerobiłem” dość gruntownie i roszczę sobie pretensje do znawstwa w tym temacie. Jednak w przededniu rocznicy wybuchu Powstania w Gettcie powstrzymam się przed konstruowaniem jakichś powierzchownych uogólnień. Sam - wyspowiadawszy się zarówno z antysemityzmu, jak i żydokomuny – zachęcam wszystkich do spokojnego zmierzenia się z historią własnej rodziny, własnego kraju. Z mojego doświadczenia wynika, że choć czasem nieprzyjemnie jest dowiedzieć się rzeczy przykrych, tragicznych, czy wręcz haniebnych, to ostatecznie wszystko da się zrozumieć. A warto, bo satysfakcja jest naprawdę spora.
Zakończę te nieco górnolotne wynurzenia dotyczące rachunków z historią przykrą dla mnie osobiście konstatacją. Otóż mam wrażenie, że los polskich Żydów obchodzi nas głównie w kontekście pytania o nasz własny antysemityzm, oraz antysemityzm naszych dziadków. Czy byli bohaterami, czy szumowinami? Czy Żydzi dostali od nas dostateczną pomoc, czy nie? Na ile na nią zasłużyli? Im spór zagorzalszy, tym bardziej zdaje się uciekać jego podmiot – kilka milionów istnień ludzkich. Trochę tak, jakby cierpienie i śmierć Żydów była dla nas ważna o tyle tylko, o ile stanowi sprawdzian moralności nas samych, Polaków. Jeśli to spostrzeżenie jest trafne, czego się obawiam, to świadczyłoby źle nie o naszych przodkach, ale o nas samych.
Warto byśmy - jako naród - chcieli poznać i zrozumieć naszą przeszłość, ale teraz - jako ludzie - chciejmy po prostu współczuć.