REKLAMA
„ Apostołowie zebrali się u Jezusa i opowiedzieli Mu wszystko, co zdziałali i czego nauczali. A On rzekł do nich: Pójdźcie wy sami osobno, na miejsce pustynne i wypocznijcie nieco. Tak wielu bowiem przychodziło i odchodziło, że nawet na posiłek nie mieli czasu.” / Mk 6,30-31 /
W latach seminaryjnych opowiadano nam o francuskim eksperymencie księży robotników. Ci księża, na wzór apostoła Pawła, własnymi rękami zarabiali na swoje utrzymanie, pracując w fabrykach i wykonując różnorakie prace fizyczne. Wypełniając swoje zawodowe obowiązki dawali współpracownikom chrześcijańskie świadectwo, zaś po robocie pełnili kapłańską posługę. Kościół odrzucił w 1959 roku taką formę zbratania duszpasterzy z wiernymi. Zapewne były po temu jakieś poważne powody. Niektórzy wyjaśniają, że zamiast robotnikom pokazać drogę do Kościoła, sami księża robotnicy z tego Kościoła odchodzili. Trochę to dziwne, bo przecież znane zgromadzenia zakonne zakładane przez wyniesionego na ołtarze Honorata Koźmińskiego w taki właśnie sposób apostołowały. Bez habitów i zewnętrznej obrzędowości, pośród ludzi utrudzonych codziennością, skutecznie umacniały chrześcijańskiego ducha wiernych. Zresztą watykański zakaz okazał się skuteczny tylko wobec francuskiego eksperymentu. W innych krajach świata praktycznie nie miał znaczenia. W jednych, księża do pracy fizycznej specjalnie się nie garnęli i ten eksperyment uważali za ekscentryczne dziwactwo. W innych zaś krajach tysiące księży zmuszonych było przez miejscowe uwarunkowania do codziennej pracy. Niekoniecznie chodziło o totalitarny przymus, czasem była to prosta życiowa konieczność. Wspomnienia księży z Czechosłowacji, ZSRR, Chin i wielu innych krajów ukazują prawdziwie umęczonych, ale wiernych swojemu powołaniu księży. Nie wspominam tu o uwięzieniu, o pracy w gułagach ani o szczególnych szykanach, których również w wielu miejscach świata nie brakowało i nie brakuje do dziś. Mam na myśli księży zakasujących rękawy i wypełniających biblijne wezwanie - „Czyńcie sobie ziemię poddaną”.
Podczas polskich odpustów, wizytacji biskupich, uroczystości bierzmowania, obrzędów poświęcenia czy nadania imienia szkołom, mostom i stadionom dosyć często daje się słyszeć grzecznościowa formuła: Dziękujemy dostojnemu gościowi, który pomimo utrudzenia i nawału obowiązków znalazł czas i przybył do nas. Natychmiast przypomina mi się wtedy kardynał Miroslav Vlk myjący przez wiele lat sklepowe okna albo ksiądz z Repli pracujący w kołchozowej kotłowni. Co ci mówcy i ich dostojni goście wiedzą o prawdziwej pracy i ludzkim zmęczeniu?
Tamto apostolskie zmęczenie miało swój specyficzny charakter. Tłumy ludzi przychodziły do Jezusa i do apostołów, by słuchać orędzia dalece wybiegającego ponad doczesność i szukać odpowiedzi na pytania, na które ludzki rozum odpowiedzieć nie potrafi. Sami apostołowie zostawili więc swoje łodzie i komory celne, by oddać się tego rodzaju posługiwaniu. Rozdzielanie rozmnożonych chlebów i ryb zdarzyło się im co prawda raz czy drugi, na co dzień jednak, dzieląc duchowe dobra, sami przymierali głodem. Zrywali po drodze kłosy, by choćby w ten sposób głód oszukać. Ale z tego powodu żaden z nich nie zrezygnował z apostolskiego posługiwania.
Jeden z księży, na wieść o przeniesieniu do biedniejszej parafii, powiedział biskupowi, że wobec tego woli pracować jako kierowca Tira, bo ma uprawnienia i tam więcej zarobi. Biskup się ugiął i pozostawił młodzieńca na obfitym pastwisku. W tegorocznym Wielkim Poście pojawiła się wyśmiewana przez jednych, a wyczekiwana od dawna przez innych, inicjatywa tak zwanej - nocy konfesjonałów. To miała być tylko jedna noc wzmożonego wysiłku duchownych. Wreszcie bez pośpiechu, bez długich kolejek do konfesjonałów, z nadzieją na cierpliwe wysłuchanie i mądre pouczenie można było pod osłoną nocy wyruszyć do kościoła. Noc konfesjonałów zakończyła się w niektórych kościołach już po godzinie, a najbardziej utrudzili się nie spowiadający, ale biegający wśród nocy od kościoła do kościoła w poszukiwaniu otwartej świątyni.
W jednej z parafii, podczas rekolekcji, kilku księży spowiadało, a kolejki wiły się wężami wzdłuż kościelnych naw. Nagle dwóch spowiedników wybiegło z konfesjonałów pozostawiając dziesiątki oczekujących wiernych. Dokąd pobiegli? Poszli trudzić się zbieraniem pieniędzy do koszyczków. Potem zapewne do późnej nocy trudzić się będą liczeniem, rolowaniem i banderolowaniem utargu. Właśnie mija dwa lata od wydarzeń, w trakcie których wierni w jednej z parafii zostali obrażeni i potraktowani przez księży jak intruzi. Ksiądz biskup obiecał wnikliwie zbadać sprawę i wyciągnąć konsekwencje. Dzwoniliśmy, pisaliśmy przypominaliśmy sprawę. Do dziś nikt nie zamienił ze skrzywdzonymi ani słowa.
Co my, polscy księża, wiemy o prawdziwym zmęczeniu, utrudzeniu, wyczerpaniu? Nie są nam znane doświadczenia nieprzespanych nocy czuwania przy chorym dziecku, oddawanie każdej zarobionej złotówki do rodzinnego budżetu, ciułanie na opał na zimę i podręczniki do szkoły. Większość naszych wiernych wcale od nas nie oczekuje koszenia trawy wokół kościoła albo własnoręcznego układania kostki brukowej. Wierni oczekują, i to jak najbardziej zasadnie, że gdy przyjdą z troską, radością, zmartwieniem czy trwogą, to nie odbiją się od zamkniętych na głucho drzwi plebanii albo nie usłyszą z wysokości balkonu, że duszpasterz też ma prawo do odpoczynku i żeby przyszli w przyszłym tygodniu.
