REKLAMA
„Mieszkańcy pewnego samarytańskiego miasteczka nie przyjęli Jezusa, ponieważ zmierzał do Jerozolimy. Widząc to, uczniowie Jakub i Jan rzekli: Panie, czy chcesz, a powiemy, żeby ogień spadł z nieba i zniszczył ich?” / por. Łk 9,53-54 /
Eliasz trzy razy w swoim świątobliwym życiu sprowadził ogień z nieba. Raz, by pochłonął na oczach tłumu i kilkuset proroków Baala ofiarę przygotowaną dla Boga Jedynego. Dwa razy w obronie przed nastającymi na jego życie zbrojnymi oddziałami. Wiedzieli o tym współcześni Eliaszowi, a następne pokolenia przekazywały te opowieści, niczym żar ognia, chroniąc je przed zapomnieniem. Warto i dziś opowiadać te historie niezwykłej interwencji „z wysoka”, przypominające o obecności Boga pośród ludzi naszych czasów. Eliasz był wierny Bogu, często w swoim osamotnieniu bywał rozgoryczony, a czasem po ludzku stawał się nieopanowany i gwałtowny. Zazwyczaj uczniowie starają się podążyć śladem mistrza. Niestety, z biegiem lat, do tego naśladownictwa dochodzi słabość własna uczniów i przychodzi nauczycielowi świecić oczami za tych, których wybrał. Tak było z Eliaszem i wybranym przez niego Elizeuszem synem Safata. Doświadczyły mocy i gwałtowności, i nieopanowania wybranego przez Eliasza następcy dzieci, które, jak to dzieci, zobaczywszy człowieka z łysą głową, krzyczały za Elizeuszem – Łysek! - zapewne popisując się jedno przed drugim. Nikt nie lubi, gdy mu ktoś publicznie i na dokładkę głośno wypomina brak zębów, włosów albo rozumu. Przeklął Elizeusz, może w rozdrażnieniu, może ze zmęczenia, może z nieopanowanej gwałtowności. Przeklął i to skutecznie. Dwa niedźwiedzie wybiegły z lasu i rozszarpały czterdzieścioro dwoje dzieci. Czy zapłakał nad ich losem i nad swoim przekleństwem Elizeusz, gdy zobaczył te dwa niedźwiedzie, czy potem, gdy widział rozszarpane szczątki i rwących włosy z głów rodziców? Autor Księgi Królewskiej milczy na ten temat. Ja wierzę, że zapłakał i on, i jego nauczyciel Eliasz. Jaka szkoda, że Eliasz wtedy na górze nie przemówił do Jakuba i Jana. Być może wytłumaczyłby im, jak bardzo wysoka potrafi być cena jednego nieopatrznie wypowiedzianego słowa.
Jakub i Jan czuli się wybranymi spośród tysięcznych rzesz gromadzących się wokół Nauczyciela z Nazaretu. Przecież oni nie tylko zdecydowali się zostawić wszystko, by być jego uczniami. Oni zostali przez Jezusa wybrani na apostołów, a potem to ich właśnie wziął na górę wysoką, gdzie widzieli i Eliasza, i Mojżesza, i przemienionego Jezusa. Od takiego obdarowania prawdziwie może się człowiekowi przewrócić w głowie. Może uwierzyć nie tylko w swoje wybranie, ale i w swoją wyjątkowość przerastającą wszystkich wokoło. Być może taki właśnie zawrót głowy sprawił, że już im się marzyły trony królewskie po obu stronach królującego Jezusa. Być może tamte wyróżnienia były im argumentem w apostolskich sporach o to, który z apostołów jest największy. Zapewne w tym również można się dopatrywać powodów opisywanej przez ewangelistę Łukasza agresywnej próżności tych dwóch. Ileż trzeba było mieć w sobie zadufania i pychy, by wobec pokornego Jezusa przechwalać się swoimi wpływami „u Najwyższego”. To trochę tak, jakby dziś na spotkanie z papieżem Franciszkiem pojechać Cadillakiem o pozłacanych klamkach i podać papieżowi na powitanie rękę upstrzoną złotymi pierścieniami. Można, ale jakoś to głupio. A może Jakubowi i Janowi nie chodziło wcale o skuteczność ich modlitw do Boga w sprawie niegościnnych Samarytan, a o jakiś magiczny sposób ognistego zabijania przeciwników. Ciarki przechodzą po plecach na myśl o takiej apostolskiej gorliwości. Jeszcze można zobaczyć na placach niejednego z europejskich miast osmalony bruk, ślad po stosach, na których dla większej chwały Najwyższego ogniem oczyszczano heretyków.
Dziś relacje międzyludzkie - i te we wspólnotach świeckich, i te w kościelnych, nadal narażone są na opisaną przez Łukasza arogancję i wykorzystywanie posiadanej władzy. Chyba wszyscy zdajemy sobie sprawę, że modlitewne wysiłki Jakuba i Jana skończyłyby się raczej równie bezowocnie, jak niegdysiejsze poczynania proroków Baala. Gdzież bowiem Jakubowi i Janowi do skuteczności modlitewnego westchnienia Jezusa, czy choćby Eliasza. Po cóż więc wymądrzali się w obecności Jezusa i pozostałych apostołów? Czemu miały służyć pobrzękiwania szabelką wobec obojętnych na te dźwięki Samarytan? Wydaje mi się, że to była próba publicznego zaznaczenia swojej niezwykłości i wyjątkowości. Próba zagwarantowania sobie uprzywilejowanej pozycji pośród innych kroczących za Jezusem.
Dziś wielu próbuje sprowadzić na ziemię deszcz albo też go powstrzymać modlitewnym szturmem. Skutki są zazwyczaj mierne, choć intencje szczytne. Może to i dobrze. Aż strach pomyśleć, co i na czyją głowę sprowadziliby samozwańczy pogromcy zła. Bóg nierychliwy, mawiali o Najwyższym nasi praojcowie. Wolę zdać się na Jego powściągliwą cierpliwość niż na przemądrzałą gwałtowność naśladowców Jakuba i Jana.
/ źródło-www.parafiajasienica.waw.pl /