Paradoksalnie, bezsensowna akcja ABW w redakcji Wprost skierowała uwagę opinii publicznej na sprawę uboczną, a mianowicie na kwestie przecieku i wolności prasy. Paradoksalnie, bo taka zmiana akcentów jest korzystna dla rządu.
Filozof prawa i konstytucjonalista, publicysta, bloger
Sprawa główna, a mianowicie treść dyskusji między ministrem Bartłomiejem Sienkiewiczem i Prezesem Markiem Belką (drugą rozmowę zostawmy na boku, bo tam sprawa jest oczywista) zeszła na drugi plan. A szkoda, bo politycznie jest to problem dużo większy.
Moja opinia jest na temat tej głównej sprawy jest taka, że w rozmowie tej przekroczone zostały granice dopuszczalnych relacji między bankiem centralnym a administracją. Niestety (a mówię „niestety”, bo to mój stary kolega i człowiek, którego bardzo cenię) Marek Belka pozwolił sobie na zachowania niewłaściwe, choć tak naprawdę inicjatywa tego wątku wyszła od Sienkiewicza, a Belka tylko dał się w ten nurt wpuścić. (Tak, wiem, że to on był inicjatorem całej rozmowy, ale w sprawach, w których on inicjował wątki, zarzutu raczej postawić mu nie można). Natomiast absolutnie nie powinien był pozwolić sobie na dywagacje (mało to, przyklasnąć, że „podoba mu się takie postawienie spawy”) co do działań banku, by oddalić perspektywę zwycięstwa wyborczego PiS.
Wiedzą może Państwo, że ja sam uważam wygraną PiS za wielkie nieszczęście dla Polski pod każdym względem. Mimo to, zupełnie nie zgadzam się z najwybitniejszym obecnie polskim publicystą politycznym, Jackiem Żakowskim, że to była uprawniona rozmowa o tym, co obaj uważają za zagrożenie dla Polski, a zwłaszcza dla jej kondycji finansowej: inwestorzy wyjadą z Polski itp. Nie, szef banku nie może brać pod uwagę, nawet w rozmowie prywatnej (a to, czy to była rozmowa „prywatna” jest zupełnie nonsensownym tematem), względów partyjno-wyborczych jako czynnika determinującego politykę monetarną. Czy wyobrażamy sobie ministra administracji Obamy rozmawiającego z szefową Banku Federalnego, w kategoriach: poluzujcie trochę podaż pieniądza, bo inaczej Republikanie wygrają? I panią szefową Fedu, wchodzącą gładko i przyjaźnie w taką narrację, i mówiącą, dobrze, może trochę wpuszczę więcej pieniędzy przed wyborami, ale mam parę warunków…?
Natomiast kwestia uboczna, czyli sprawa potajemnego nagrywania i potem roli prasy, stała się nagle sprawą dominującą, może dlatego, że agendę debaty publicznej oczywiście układają dziennikarze, a oni poczuli się – słusznie zresztą – zagrożeni działaniami państwa. Tu moja opinia jest dość prosta: służby są od zabezpieczania władzy przed nagrywaniem, podsłuchami, przeciekami etc., a media są od publikowania, co im wpadnie w ręce (lub spadnie z ciężarówki), jeśli uznają to za ważne. Ingerencja służb powinna zatrzymać się przed drzwiami redakcji: gdy taśmy lub inne tajne dokumenty już tam się znalazły, jest za późno. Demokracja opiera się na tej kruchej równowadze: służby robią wszystko, by uniemożliwić przecieki materiałów, a media mogą wszystko, by je znaleźć i opublikować. Tak działa rynek, oparty na rywalizacji między władzą, która chce, by opinia wiedziała jak najmniej (oczywiście z tego, czego władza nie chce opinii przekazać), a media – by jej klienci (czyli my) dostali jak najwięcej. To się nazywa wolny rynek informacji.
Mogę sobie wyobrazić sytuacje skrajne, w których władze mogą wtargnąć do redakcji i siłą zabrać pewne informacje – np. dotyczące realnego zagrożenia terrorystycznego albo sprawcy brutalnych morderstw. Ale są to właśnie sytuacje skrajne i nie mają nic wspólnego z machinacjami politycznymi, które władza chce ukryć – i powinny być bardzo ściśle i precyzyjnie określone przez prawo.
Natomiast – i tu mam naganę dla prasy, by nie wyszło za słodko – niektórzy polscy dziennikarze kompletnie przeszacowali swoją rolę na czwartkowej konferencji prasowej premiera, wielokrotnie upokarzając go i proklamując własne osądy polityczne. Konferencje prasowe nie są platformą dla deklaracji politycznych dziennikarzy, ale formą uzyskiwania przez nich informacji i opinii polityków. Potem mogą sobie komentować jak tylko chcą – ale konferencja nie jest formą rywalizacji między np. premierem a moralnie wzmożonymi dziennikarzami. Zachowanie wielu dziennikarzy na głośnej konferencji premiera przypominała sławetne konferencje prasowe rzecznika Urbana w okresie przed upadkiem komuny, tylko że wtedy były to polityczne happeningi, stanowiące substytut debaty publicznej, której nie było poza salą konferencyjną. Wejście dziennikarzy w tę rolę na ostatniej konferencji premiera pokazuje, że po prostu nie rozumieją, na czym polega ich rola. Może trochę się znarkotyzowali samo-określeniem „czwarta władza”?