Wrzucenie przez Prezesa Jarosława Kaczyńskiego do debaty publicznej groźby epidemii, sprowadzonych tu przez uchodźców, stanowiło przekroczenie kolejnej granicy. Następną będzie powiedzenie, że nie lubi koloru skóry i religii ewentualnych przybyszy – choć tak naprawdę, to też zostało powiedziane, otwarcie lub aluzyjnie, przez PiS-owskich polityków i dziennikarzy. Polska polityka jeszcze bardziej sparszywiała.
REKLAMA
Wypowiedz Prezesa nastąpiła już po tym, jak napisałem swój krótki artykuł, który ukazał się wczoraj w Wyborczej, w którym wezwałem, delikatnie i grzecznie, do delegitymizacji PiS. Hasło to wywołało sporo oburzenia u niektórych czytelników i komentatorów, tym bardziej że hejterzy, pracujacy tu ofiarnie w czasie kampanii prezydenckiej zostali ponownie zmobilizowani, ale uważam je za nadzwyczaj delikatne i liberalne.
Właśnie – liberalne. Nie wzywam przecież do delegalizacji, jakichkolwiek szykan czy ograniczeń, nałożonych na miotających rozmaite horrendalne insynuacje PiS-owców. Uważam, że mają do tego (formalnie rzecz biorąc) prawo. Ale wszyscy inni mają prawo wyciągać stąd wnioski – i traktować PiS odpowiednio. Każdy ma prawo do wyboru swojego towarzystwa – dotyczy to także polityki.
Jest to zresztą nie tylko kwestia wolności – wolność do niezadawania się z kimś jest tak samo ważna, jak wolność wyboru towarzystwa – ale także kwestia godności. Jak może z godnością lider polityczny dzielić podium z kimś, kto przed chwilą zarzucał mu udział w morderstwie, zdradę, brak patriotyzmu? A jeśli sam nie zarzucał, to dobrowolnie i z entuzjazmem należy do partii, która ustami swych liderów, takie zarzuty non-stop formułuje.
Dlatego ponawiam: żadnych rozmów, żadnych debat, żadnych negocjacji koalicyjnych. Działacze PiS muszą poczuć, że należą do partii, która jest trująca i zaraźliwa.
