Ochrona źródeł dziennikarskich jest fundamentalnym nakazem etyki prasowej. Ale nie oznacza to, że absolutnie każde zapewnienie dziennikarza o istnieniu źródeł należy automatycznie brać za dobrą monetę. Mamy nie ufać prokuratorowi generalnemu, mamy nie ufać komisji śledczej – ale musimy ufać redaktorowi Gmyzowi?
Filozof prawa i konstytucjonalista, publicysta, bloger
Historia z trotylem w Rzepie może nas nauczyć paru rzeczy na temat prasy, wolności i demokracji. Przynajmniej tyle dobrego może wyniknąć z przykrej afery, która najpierw na parę godzin podsmażyła polską politykę, a potem doprowadziła do utraty pracy przez paru dziennikarzy – w tym dwóch chyba mało winnych calego zamieszania, choć niedbałych lub niezbyt mądrych.
1. Prasa musi mieć prawo do pomyłek – bez tego, wolność prasy i związana z nią funkcja kontrolna względem polityków, okaże się zatrważająco wąska. Ale to prawo oznacza ochronę przed sankcjami prawnymi (proces o zniesławienie, o nawoływanie do różnych brzydkich rzeczy, itp.) – ale nie przed decyzjami dyscyplinarnymi ze strony własnej firmy. Gdy powiem bzdury na moim wykladzie (co mi się nie zdarza, ale to tylko akademicki przykład, w obu sensach tego slowa), nie chcę w każdym przypadku musieć bronić się przed sądem, ale dziekan ma prawo mnie zwolnić, gdy uzna że jestem niekompetentny.
2. Prasa musi mieć prawo do pomyłek – ale pomyłka pomyłce nierówna. W atmosferze histerii, jaka od lat rozkręca się w Polsce wobec podejrzeń zamachu w Smoleńsku, „pomyłka” na temat rzekomego trotylu w Tupolewie przypomina pomyłkę palacza, wrzucającego niedopalek do benzyny. Im większa stawka, tym bardziej trzeba się pilnować. Co byłoby, gdyby po prostu „pomylili się” Woodward i Bernstein w sprawie Watergate w 1972 roku – gdyby „Deep Throat” naplótł im jakichś bzdur, a oni opublikowaliby wszystko, jak leci? Czy Washington Post nie wywaliłby ich na zbity pysk?
A w przypadku trotylu w Tupolewie – stawka większa niż w przypadku podejrzeń o machlojki Nixona, czego dowodem natychmiastowy wyskok Kaczyńskiego na temat „nieslychanej zbrodni”. Calkowicie zresztą do przewidzenia. (I nie, tekst Rzepy nie miał charakteru „miękiego”, jak teraz przerabiają to ex post obrońcy Gmyza. Tam nie było o tym, że „nie można wykluczyć obecności…” - zresztą cóż to za dziwaczna fuigura: wykluczyc nie można właściwie niczego, bo zazwyczaj niesposób przeprowadzić dowodu negatywnego. Tam było o obecności trotylu, koniec kropka).
3. Ochrona źródeł dziennikarskich jest fundamentalnym nakazem etyki prasowej. Zarówno ze względu na uczciwość względem źrodeł (które mogą obawiać się sankcji w razie ujawnienia) jak i ze wzgledów utylitarnych (w braku gwarancji tajemnicy, źródełka wyschną). Ale nie oznacza to, że absolutnie każde zapewnienie dziennikarza o istnieniu źródeł należy automatycznie brać za dobrą monetę: a jeśli te cztery niezależne źródła redaktora Gmyza to Ewa Stankiewicz, Andrzej Gwiazda, Myszka Miki i woźny prokuratury w Łapach?
Mamy nie ufać prokuratorowi generalnemu, mamy nie ufać komisji śledczej – ale musimy ufać redaktorowi Gmyzowi? Świadectwo zaufania „Czarkowi” teraz gremialnie wystawiają koledzy – ale gdy czytam zapewnienia redaktorów Terlikowskiego, Wildsteina czy Karnowskiego, że Gmyzowi trzeba ufać, to tak jakbym czytał list rekomendacyjny dla kandydata na prezesa banku, wystawiony przez szefa Amber Gold.
4. Nie podoba mi się argument, że właścicielowi wolno wszystko, bo gazeta przecież to nie jest fabryka obuwia. Chiński mur między firmą wydawniczą a redakcją powinien być jak najwyższy. Ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że w tym przypadku Hajdarowicz uczynił to, co należało było uczynić. Przyznał się, że jego gazeta popełnila błąd i wyrządziła polskiej opinii publicznej szkodę – i przeprosił za to. Tak jak Murdoch przepraszał za wyczyny swojej bandy dziennikarskiej. Jeśli o mnie chodzi, ja te przeprosiny przyjmuję.