
Dla wielu wierzących łączenie postaci Chrystusa z seksualnością jest skandalem. Jednak w dziejach Kościoła seksualność Jezusa nie zawsze była tematem tabu – pisze Sebastian Duda.
REKLAMA
Artykuł ukazał się w magazynie mobilnym „W Punkt” (pobierz bezpłatnie pełne numery w App Store)
Mało kto pamięta, że od VI wieku w Kościele obchodzono w Nowy Rok – 1 stycznia – święto Obrzezania Jezusa. Kalendarz liturgiczny odpowiadał chronologii obecnej w Nowym Testamencie. W Ewangelii według świętego Łukasza znajduje się zapis, że ósmego dnia po narodzinach dziecię obrzezano i nadano mu imię Jezus. Dziś jednak 1 stycznia to dzień Bożej Rodzicielki Maryi.
Dlaczego Kościół zrezygnował – zresztą całkiem niedawno, bo w XX wieku – z obchodzenia Obrzezania Pańskiego? Być może kościelne władze przestraszyły się niepokojącej dosłowności tego żydowskiego rytuału. Przez wieki chrześcijańscy teologowie widzieli przecież w obrzezaniu Jezusa pierwsze upuszczenie na ziemię krwi, której ostateczne przelanie na krzyżu przyniosło odkupienie dla całej ludzkości.
„To jest chore!”
Ale jest chyba coś jeszcze. Usunięcie Jezusowego napletka wskazuje na sprawę, o której w Kościele zwykle się nie mówi – na seksualność Syna Bożego. Wbrew pozorom temat ten w dziejach kościelnej teologii był poruszany od wieków. Przypomniałem sobie o tym po ostatnim skandalu przy okazji wystawy w warszawskim Centrum Sztuki Współczesnej.
Dzieło Jacka Markiewicza „Adoracja Chrystusa” zobaczyłem po raz pierwszy przed kilkunastu laty w Brukseli na słynnej wystawie nowej polskiej sztuki „Irreligia”. Wybrałem się na nią z pewnym australijskim księdzem, uczonym, specjalistą od świętego Augustyna. Mojego przyjaciela nie zniesmaczyły specjalnie ani wąsy domalowane Matce Boskiej Częstochowskiej (dzieło Adama Rzepeckiego z grupy Łódź Kaliska), ani półnagie fotografie Madonn wykonane przez Katarzynę Górną (a trzeba dodać, że jedno ze zdjęć było stylizowane na dość szczególną „Pietę”: przebrana za Maryję modelka trzymała na kolanach nagiego mężczyznę, który patrzył uważnie z blejtramu na zwiedzających).
Gdy jednak doszliśmy do ekranu z filmem Markiewicza, ksiądz krzyknął z niesmakiem: „To jest chore!”. Nagi mężczyzna tulił się do średniowiecznego drewnianego krucyfiksu, całował twarz i tors Jezusa, genitaliami stykał się z perizonium – przepaską umieszczoną na Jezusowych biodrach i łonie. Pamiętam doskonale, że moje odczucia były podobne do reakcji Australijczyka.
Wzburzenie po latach
Przez lata w prywatnych i mniej prywatnych rozmowach przywoływałem dzieło Markiewicza jako koronny przykład buty artysty, który za nic ma wrażliwość ludzi wierzących. W tym przypadku w ogóle nie trafiały do mnie argumenty o wolności artysty i o ignorancji widzów, którzy nie tylko nie są w stanie na taką wolność się godzić, lecz także ośmielają się nie rozumieć „głębi” artystycznego przesłania.
Bo o jakiejż „głębi” można mówić w przypadku „Adoracji” Markiewicza? Ja w każdym razie długo widziałem w niej jedynie chęć wywołania skandalu, zgorszenia (starogreckie słowo „skandalon” oznacza właśnie „zgorszenie”) i niesmaku w szerokich kościelnych kręgach. W tych ostatnich dzieło Markiewicza aż do jesieni 2013 roku nie było jednak znane. Sam Markiewicz dzięki swej kontrowersyjnej pracy obronił dyplom w warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych w 1993 roku i wrócił do rodzinnego Płocka, gdzie, jak słyszę, do dziś pracuje w rodzinnej hurtowni opakowań jednorazowych.
Tymczasem po latach jego dzieło wywołało prawdziwe wzburzenie. W stołecznym CSW, gdzie „Adorację” pokazano niedawno podczas retrospektywnej wystawy „British British Polish Polish”, pewna grupa katolików zaczęła protestować. W CSW pojawiły się osoby najwyraźniej przerażone bluźnierstwem, które w przebłagalnym celu odmawiały różaniec. Do katolickich protestów przyłączyli się nawet muzułmanie.
Markiewicz jak Bernini
Natychmiast oczywiście pojawiły się przewidywalne reakcje po obu stronach światopoglądowej barykady: oskarżenia o „dyktat ciemnogrodu prowadzący do cenzury” oraz lamenty nad „obrazą uczuć religijnych”, których skutkiem było doniesienie do prokuratury na samego artystę i dyrekcję CSW.
W publicznej słownej przepychance zginęły gdzieś opinie mniej krzykliwe. Ewa Gorządek – kuratorka wystaw z CSW – oznajmiła, że widzi w „Adoracji” Markiewicza coś bardzo podobnego do słynnej „Ekstazy św. Teresy” Berniniego. Barokowy rzeźbiarz przedstawił doświadczenie mistyczne wielkiej karmelitanki jako kobiecy orgazm – widoczny co prawda głównie na twarzy Teresy, bo reszta ciała zakryta jest ściśle habitem. Na takie wyobrażenie mało kto wśród dzisiejszych katolików się zżyma. Ci bardziej zorientowani w zawartości pism hiszpańskiej mistyczki wiedzą, że w opisie spotkania duszy z Chrystusem używała ona języka przesyconego zmysłowością i erotyzmem. Ci znający te pisma mniej (albo wcale) dostrzegają w rzeźbie Berniniego jedynie przedstawienie pobożnej ekstazy.
Tymczasem Ewa Gorządek przyrównując „Adorację” Markiewicza do „Ekstazy” Berniniego, uważa, że wideo polskiego artysty można bez zastrzeżeń zestawić ze słynną rzymską rzeźbą. Jej zdaniem oba dzieła odnoszą się do tego samego „zmysłowego” aspektu doświadczenia religijnego. Markiewicz tym tylko różni się od Berniniego, że zastosował współczesne, a nie barokowe środki wyrazu.
Walka z idolatrią?
Interpretacja Gorządek jest intrygująca, ale wątpliwe, czy sam Markiewicz zgodziłby się z nią bez zastrzeżeń. Artysta zwierzył się publicznie, że jego zamiary były zgoła inne niż prezentacja „mistycznej zmysłowości”: „Do pracy, w której pieszczę Chrystusa, motywowała mnie chęć obrazy tego, co nie jest Bogiem. I mimo wszystko jest to praca religijna o uwielbieniu Boga. Liżąc wielki średniowieczny krucyfiks, dotykając go nagim ciałem, obrażając go, gdy leży pode mną, modlę się do prawdziwego Boga”. W „Adoracji” chodzi zatem o przeciwstawienie się bałwochwalstwu. Sztuka to walka z religijną idolatrią. Co więcej, walka ta jest „modlitwą”.
Uprawianie seksu z Chrystusem jako „prawdziwe” zaangażowanie modlitewne? Bez wątpienia w takim stawianiu sprawy wielu chrześcijan widzi bluźnierstwo. Nie ma w tym nic dziwnego: Markiewiczowa sugestia, że pieszczenie krucyfiksu to przejaw bardziej „autentycznej” religijności niż ta praktykowana w chrześcijańskich kościołach, może być przez licznych wierzących odebrana jako obraźliwa. Markiewicz nie ma przecież patentu na „autentyczne” przeżywanie religijnych treści.
I to właśnie ta bezkrytyczna (choć przecież dokonywana w ramach „sztuki krytycznej”) pycha budzi u mnie zgorszenie. Wiem jednak, że dla wielu wierzących większym skandalem jest łączenie postaci Chrystusa z seksualnością. Nic w tym dziwnego, skoro wielowiekowa teologia (a za nią chrześcijańska sztuka) uczyniła z Boga-Człowieka postać, której cielesność była i jest wstydliwie zakrywana. Ale przyznajmy od razu: taka wstydliwość niejednokrotnie stoi w sprzeczności z jednym z najważniejszych chrześcijańskich dogmatów – z Wcieleniem.
Jezus – śmiertelny i seksualny
Jezus – śmiertelny i seksualny
„A Słowo stało się ciałem i zamieszkało między nami” – w okresie Bożego Narodzenia często powtarzamy tę frazę będącą powtórzeniem wersetu z Ewangelii według świętego Jana (J 1,14). Przedwieczny Logos Boży (w oryginale starogreckim „logos” oznacza nie tylko „słowo”, lecz także „rozum”, dlatego wielu biblistów optuje za tym, by w tłumaczeniach Ewangelii nie silić się na – siłą rzeczy zubażające – zastępowanie tego starogreckiego wyrazu) staje się człowiekiem, przybierając ciało. Ma to poważne konsekwencje: Bóg „w ciele” zbawia tych, którzy mają ludzkie ciało. Jednak istnienie „w ciele” oznacza również cierpienie i śmiertelność. 25 grudnia wspominamy właśnie tę chrześcijańską koncepcję, choć jej niewątpliwa wywrotowość z roku na rok przysłaniana jest coraz mocniej przez szał zakupów czy sentymentalność „dzieciątka w żłóbeczku”.
Święto Obrzezania Pańskiego przez wieki było zresztą swoistym kontrapunktem dla banalnego ciepełka, w którego ramy wielu chrześcijan wtłaczało uroczystość Bożego Narodzenia. Święto to przypominało o tym, że z uczłowieczeniem Boga wiąże się nie tylko to, że Jezus Chrystus stał się śmiertelny, ale również to, że otrzymał seksualność. W ciągu wieków wielu chrześcijańskich teologów nie bardzo chciało na to zwracać uwagę. Pruderia to w końcu nieodłączna siostra ascezy, a ta ostatnia od dawien dawna aż po dzisiaj pozostaje w chrześcijaństwie w wielkim poważaniu.
Czy Michał Anioł dopuścił się bezwstydu?
Był wszak okres w dziejach Kościoła, gdy seksualność Jezusa nie była aż tak bardzo stabuizowana. To Odrodzenie. Materialnym wyrazem nowej teologicznej optyki była w renesansie przede wszystkim sztuka. Od około 1400 roku przez następne półtora wieku artyści nie bali się przedstawień nagiego Jezusa. Takich wizerunków do naszych czasów zachowało się ponad tysiąc.
W dobie kontrreformacji nastąpiła nagła zmiana i bardzo często na obrazach oraz rzeźbach z nagim Jezusem pojawiały się dosztukowywane biodrowe opaski. Zgorszenie budził nie tylko zmartwychwstały Chrystus Michała Anioła – piękny, przypominający antycznego triumfatora wojen czy zawodów, młodzieniec stojący pod krzyżem bez żadnego stroju (można go zobaczyć – już z dodającą skromności opaską – w kościele Santa Maria sopra Minerva w Rzymie). Domalowywano również woalki na wiadome miejsca w przedstawieniach Madonny z Dzieciątkiem, a także na obrazach biczowania czy ukrzyżowania. Z kolei przedstawienia obrzezania często odsyłane były do bezpiecznych lamusów, gdzie wzrok wiernych nie sięgał.
Co sprawiło, że renesansowi artyści nie bali się niedyskretnej ekspozycji Jezusowych genitaliów (choć ich poprzednicy i następcy mieli z tym wielki problem)? Czy Michał Anioł et consortes dopuszczali się bezwstydu?
Wspomniany na początku australijski kolega-ksiądz powiedział mi po obejrzeniu pamiętnej wystawy w Brukseli, że święty Augustyn na początku V wieku starał się wytłumaczyć wstyd, jakiego doznali – wedle relacji z biblijnej Księgi Rodzaju – Adam i Ewa po zjedzeniu owocu z rajskiego drzewa. Zdaniem Augustyna wstyd ten trzeba rozumieć jako karę za grzech. Znakiem tej kary było to, że prarodzice zakryli swoje krocza. Dlatego po Upadku widok (zarówno męskich, jak i żeńskich) genitaliów wciąż jest dla nas pokusą i pożywką dla grzechu – źródłem niszczącej naszego ducha cielesnej pożądliwości. Ale czy augustyńska krytyka seksualności wytrzymała próbę czasu? Wyeksponowany na renesansowych dziełach członek Jezusa wydaje się jej zaprzeczeniem.
Konflikt nieuchronny
Zdaniem Leo Steinbera – zmarłego przed kilku laty wybitnego amerykańskiego krytyka sztuki (jego świetna książka „Seksualność Jezusa” ukazała się właśnie po polsku) – renesansowi teologowie i twórcy przyjmowali ową augustyńską doktrynę, ale przy okazji wskazywali na coś jeszcze innego. Przed popełnieniem grzechu Adam i Ewa nie odczuwali przecież względem siebie wstydu. Zasługą Chrystusa było natomiast to, że przywrócił człowieka do jego stanu sprzed Upadku. „Bóg przyjął ludzką naturę, ale nie naszą winę”, jak w VII wieku oznajmił patriarsze Konstantynopola papież Honoriusz I. Dlaczego zatem Jezus miałby odczuwać wstyd będący skutkiem grzechu, skoro do ludzi, jak jest powiedziane w Liście do Hebrajczyków, we wszystkim był podobny z wyjątkiem grzechu (por. Hbr 4,15)?
Z tej doktrynalnej prawdy renesansowi artyści robili jednak szczególny użytek. Odważali się często na ukazywanie Jezusa całkowicie nagiego. Do dziś budzi to rozliczne kontrowersje.
„Nie ulega wątpliwości – konstatuje Steinberg – że skromność nakazuje zakrywać podbrzusze. Konflikt, do którego tym sposobem dochodzi, rodzi pewne napięcie, wręcz wysokie ryzyko, z czym muszą się uporać nasi artyści. Jeśli artysta słucha tego, co głosi doktryna, i nie chce pozostawić głoszonej prawdy słowom, pragnąc wyraźnie ją zobaczyć na obrazie czy w rzeźbie, słowem, jeśli taki artysta próbuje ujrzeć Chrystusa w bezgrzesznym człowieczeństwie oczyszczonym z winy, czyli ujrzeć go jako nagość odporną na wstyd […] wówczas bez wątpienia konflikt (jeśli nie w nim samym, to w społeczeństwie) jest nieuchronny. W takiej sytuacji artysta jest rozdarty między wymogami stosowności – istnieje przecież obawa, że widok szlachetnie wyeksponowanych genitaliów podgrzeje tylko żądzę właściwą ludzkiej naturze – oraz głęboko wpojonym nakazem mówiącym, by uhonorować tę szczególną naturę, której pierwotna niewinność została zhańbiona »szatą niedoli«”.
„Adoracja” bez nadziei
Zatem przedstawiając nagiego Chrystusa Michał Anioł poświadczał możliwość istnienia ludzkiej natury, która wolna jest od skażenia grzechem i wstydem. Renesansowi mistrzowie przyznawali się tym samym do nadziei niesionej przez to, co chrześcijanie celebrują w Bożym Narodzeniu.
Takiej nadziei nie da się zauważyć w „Adoracji” Jacka Markiewicza. Dosłowne przywołanie seksualności ma tu właściwie na celu przeciwstawienie się fałszywej wedle artysty religii Boga-Człowieka. Pieszczoty oddawane figurze Jezusa są w pierwszym rzędzie znakiem lubieżnej pożądliwości, przed którą przestrzegał święty Augustyn. Dlatego między dziełami Michała Anioła oraz innych renesansowych mistrzów a „Adoracją” Markiewicza rozciąga się przepaść. W „Adoracji” bezwstyd – mimo deklaracji artysty – raczej nie świadczy o jakimkolwiek zbawieniu. To bezwstyd prowadzący jedynie do skandalu. Skandal ten może i obnaża do pewnego stopnia hipokryzję odbiorców. Ale czy naprawdę daje nadzieję na coś więcej niż (mocno iluzoryczne) wyzwolenie, którego narzędziem są lubieżne gesty? Ja w każdym razie twierdzę, że żadnej „głębi” w tym nie ma.
Artykuł ukazał się w magazynie mobilnym „W Punkt” (pobierz bezpłatnie pełne numery w App Store)
Sebastian Duda – teolog, filozof, redaktor magazynu „W Punkt”; wcześniej publicysta „Newsweek Polska” i redaktor miesięcznika „Przegląd Powszechny”; wykładowca na Studiach Gender w IBL PAN, współprowadzi seminaria w Centrum Myśli Jana Pawła II; członek Laboratorium Więzi
