Odpowiedź na list sfrustrowanej, młodej lekarki. "Kończąc medycynę, nikt nie składał ślubów ubóstwa"
Zofia Dąbrowska
15 września 2015, 10:52·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 15 września 2015, 10:52
Cieszę się bardzo, że tekst wywołał dyskusję. Dziękuję za każdy pojedynczy komentarz, bez względu na jego naturę, jeśli tylko coś wniósł do wymiany zdań to jest cenny. Dziękuję tym wszystkim, którzy tekst przeczytali i przemyśleli go w duchu. To też ważne. Całość pokazuje jak rozmowa na temat przyszłości służby zdrowia jest aktualna i potrzebna.
Oficjalnie „służby zdrowia” już nie ma, jest „ochrona zdrowia”. System ochrony zdrowia. Co więcej bardzo złożony system. Dużym nadużyciem jest myślenie, że rozwiązanie problemów pacjentów rozwiąże problemy tego systemu w naszym kraju. Na ten system oprócz jego odbiorców składają się również pracownicy. Jeśli nawet udałoby się rozwiązać problemy dostępności usług medycznych to co z drugą stroną, czyli pracownikami…
Kończąc kierunek medyczny nikt z nas, lekarzy, pielęgniarek, ratowników medycznych, techników itd., nie składał ślubów ubóstwa. Czemu ekonomista, inżynier, prawnik czy wykwalifikowany fachowiec może zarabiać, a medyk nie?
Posłużę się prostym przykładem znam się na leczeniu, ale na instalacji elektrycznej już nie. Mam dwa wyjścia, albo nauczę się szybko podstaw elektryki i zrobię to sama (ale nie mając doświadczenia szansa, że coś zrobię nie tak jest duża) albo wezwę fachowca, a wtedy… A wtedy zapłacę. Za jego czas i wiedzę, której ja nie mam. Czemu płacę fryzjerce? Bo nie umiem zrobić tego sama i jest ktoś inny kto poświęcił swój czas, żeby tego się nauczyć i mogę od niego kupić tę usługę. Podobnie jest z leczeniem. Chodzi o czas i o wiedzę. Nie mogę zaakceptować tego, że po długich, trudnych medycznych studiach praca w zawodach ochrony zdrowia jest płatna na poziomie pracownika niewykwalifikowanego.
Lekarz do tej pory studiował sześć lat, potem czekał go roczny staż. Większość pozostałych pracowników kończy pięcioletnie studia magisterskie. Następnie praktycznie wszyscy się specjalizujemy. To kolejne lata kształcenia. Nadużyciem jest stwierdzenie, że to Wy – czyli społeczeństwo nas kształcicie, więc my-lekarze mamy to odrobić. My też jesteśmy częścią tego społeczeństwa, nasi rodzice i my sami też płacimy za nasze studia. Nikt za nas nie opłacał podręczników, kursów lub konferencji. Nikt nie mówi o "odrabianiu" w państwowej firmie ekonomi, prawa czy inżynierii lądowej.
Jeśli po siedmiu latach na rękę dostaję około 2400 złotych to… za godzinę na przykład we wrześniu wychodzi 14,5 złotego… To pensja lekarska… Pozostałe są niższe… Czy nikogo nie dziwi, że za tą stawkę, po tylu latach kształcenia ktokolwiek jeszcze w pracuje w szpitalu? Doprecyzuję, że mówimy tu o pojedynczym etacie, a nie przychodach z przysłowiowych dziesięciu miejsc pracy. Dlaczego, żeby zarobić adekwatnie do poziomu wykształcenia muszę pracować dwanaście i więcej godzin na dobę?
Do tego dochodzi jeszcze obowiązek kształcenia ustawicznego. Wiedza w medycynie pędzi na przód. Mamy obowiązek ciągłego kształcenia, w przeciwnym razie nasza wiedza szybko ubożeje. Cena tego rocznej konferencji na którą chciałam jechać… dotyczącej leczenia ran to… 1640 złotych. To więcej niż połowa mojej pensji… Są oczywiście szkolenia i tańsze, i droższe. Płacimy sami. Po co to nam? Żeby lepiej leczyć. Nikt nam podwyżki za wyjazd na szkolenie nie da, a i z urlopem szkoleniowym bywa różnie.
Skoro jesteśmy przy podwyżce. Zrobię specjalizację i co… Moja pensja poszybuje do 3500, może do 4000 złotych. Za trzynaście lat kształcenia? Za mnóstwo własnych środków wydanych na dodatkowe szkolenia? Są jeszcze dodatki. Za doktorat koło 50 złotych miesięcznie i 100 za drugą specjalizację. Nic tylko uczyć się dalej.
Wiele osób podniesie jeszcze kwestię dyżurów. Dużo grup zawodowych pracuje w nocy i w ciężkich warunkach więc mówienie, że jest jakaś nadzwyczajna praca będzie nie na miejscu. Tylko że w przypadku dyżurów lekarskich obecnie brak jest jasnych regulacji i pracodawcy interpretują je jak chcą. Z mężem pracujemy w dwóch innych miejscach, ja wcześniej pracowałam w innym szpitalu. W każdym z tych trzech miejsc inaczej liczy się czas pracy. Ciekawe, prawda? W końcu jest Kodeks Pracy, Ustawa o Zawodzie Lekarza i Lekarza Dentysty i nawet wyroki Sądu Najwyższego, ale jest też rzeczywistość.
W moim pierwszym miejscu pracy dyżurowaliśmy z etatu i po dyżurze schodziliśmy do domu, a stawki wyliczane były wg. tych z Kodeksu Pracy. Kwestia sporną była tylko definicja dyżuru. Nasz zaczynał się od… dwudziestej. Co robiliśmy między piętnastą a dwudziestą wg dyrekcji pracodawcy pracowaliśmy normalnie. Mój mąż z kolei mimo otwartej specjalizacji z chirurgii nie ma dyżurów nocnych. Pełni takie jakie są zapisach dotyczących specjalizacji, czyli po około pięć godzin i dodatkowo obowiązkowe niepłatne dyżury pod telefonem. Nie miał wyboru, albo jest pod telefonem za darmo albo "ciężko" będzie mu skończyć specjalizację.
Nie może wtedy nigdzie pojechać, tylko czeka na telefon. Jeśli go nie wezwą, to nie będzie miał zapłacone, ale jeśli zostanie ściągnięty o drugiej w nocy do zabiegu, to od siódmej do piętnastej musi normalnie pracować. W obecnym miejscu z kolei dyżury są kontraktowe, czyli po dyżurze zostajemy w pracy. Co przekłada się na to, że pracujemy ciągiem trzydzieści jeden i pół godziny. Czy są inne możliwości? Oczywiście, fantazja dotycząca regulacji czasu pracy lekarzy jest wprost nieograniczona.
Najlepsze moim zdaniem jest to, że jeśli tylko przejdziesz na kontrakt, to możesz pracować codziennie po dwadzieścia cztery godziny i nikt złego słowa ci nie powie. Fundusz „nie widzi” czasu pracy lekarzy kontraktowych. Możesz nawet zapracować się na śmierć i swojego pacjenta też. Jest jeszcze jedna strona kontraktu… To umowa podmiotu leczniczego z innym podmiotem leczniczym, czyli najczęściej prywatną praktyką lekarską – taką jednoosobową działalnością gospodarczą. Brzmi znajomo? Dokładnie to takie medyczne „śmieciówki”.
Czy my chcemy tyle pracować? Pytanie jest retoryczne. Chcemy zarabiać adekwatnie do naszego wykształcenia, wiedzy, którą mamy i ryzyka zawodowego, które codziennie podejmujemy. Nie możemy na jednym etacie, to tak jak ludzie innych profesji imamy się dodatkowych zajęć. Co z tego wychodzi? Dobrze wiemy my i wiedzą pacjenci. My mamy zmęczenie, podupadanie na zdrowiu, nieszczęśliwe rodziny, a pacjent ma doktora gbura, który nic nie tłumaczy, nie ma czasu, jest jak nie zły to zmęczony itd.
Wielokrotnie pojawiają się głosy, że jak doktorowi pokazać „zielony banknot” to nawet o dwudziestej w prywatnej przychodni będzie miły, uśmiechnięty i czas znajdzie. Odpowiem nie wprost, jak tylko zdam egzamin specjalizacyjny, to też chętnie zamienię szpital na prywatną przychodnię, będę wypoczęta, będę miała dla ciebie czas i wszystko ci cierpliwie wytłumaczę, a wieczór spędzę z rodziną.