Tester gier jawi się wielu osobom, szczególnie młodym, jako praca marzeń. To w końcu spędzanie całych dni na graniu w najnowsze produkcje i to za pieniądze. Niestety, takie wyobrażenie dalekie jest od rzeczywistości. Testerzy nie mają lekko: to spory stres, dużo nadgodzin, często żmudne powtarzanie tej samej czynności. I wszystko za pieniądze niewiele wyższe niż pensja minimalna.
Wyobraź sobie: przychodzisz do swojej pracy, włączasz komputer/konsolę, odpalasz na przykład najnowszego Wiedźmina albo takie Dead Island. Zaczynasz grać, przechodzisz coraz dalej, po drodze wyłapujesz jakieś błędy, ale poza tym to gra zachwyca. Po ośmiu godzinach fajrant, można wyjść z firmy i już tylko czekać na przelew. Brzmi pięknie i z testowaniem gier nie ma absolutnie nic wspólnego.
Klikasz godzinami to samo
Przede wszystkim to bardzo żmudna i często ciężka, męcząca praca. Nie polega bowiem na tym, by testowaną grę przejść – a sprawdzić każdy jej aspekt, od A do Z. Przykład podaje mi pracownik jednego z polskich producentów gier z Warszawy. – Jednego dnia możesz na przykład cały dzień toczyć jedną, tę samą walkę z konkretnym potworem. I musisz sprawdzić każdy aspekt tej walki, użyć każdej broni, każdej techniki. Uwierz, że dziesięć godzin tłuczenia tego samego potwora różnymi mieczami jest potwornie nudne – mówi tester jednego z polskich RPG-ów.
Walka to i tak pół biedy, bo przy testowaniu na przykład symulatorów piłki nożnej zdarza się, że przez cały dzień... trzeba tylko wykonywać rzuty wolne. Wychodzi z tego kilkaset prób z każdego miejsca na boisku, bo trzeba sprawdzić, czy gdzieś nie wkradł się np. błąd pozwalający strzelić stuprocentową bramkę.
Inny tester, który pracował przy produkcji serii znanych strzelanin z Polski, wspomina: – Sprawdzałem jakiś fragment, gdzie po strzelaninie trzeba było wsiąść na konia i nim dalej pojechać. Wszystko było w porządku aż do momentu wsiadania na tego konia. Nie mogłem tego zrobić, męczyłem się cały dzień, próbowałem na wszelkie sposoby. Na koniec się okazało, że wsiąść mogę, ale tylko z pistoletem w ręku, ze strzelbą już nie. Takie sytuacje doprowadzają do frustracji.
Jak się testuje
Zadaniem testera jest wykazać jak najwięcej błędów – producenci często zresztą prowadzą swoiste „rankingi” tego, ile kto najwięcej znalazł błędów. Choć nie wiąże się to z bonusami finansowymi, bo błąd błędowi nierówny. Jeden będzie bardzo istotny lub trudny do rozwiązania i znalezienia, inny – błahy i do wyeliminowania w ciągu paru minut.
W żargonie branżowym rzadko używa się słowa "błąd" - raczej mowa jest o bugach. Określenie to zaciągnięto z języka angielskiego i powszechnie przyjęło się tak określać wszelkie błędy w grach.
Istnieją różnego typu testy – można na przykład sprawdzać gry tylko pod względem poprawności językowej czy dźwiękowej. Można sprawdzać funkcjonalność, czyli po prostu działanie – i tu też można wyróżnić kilka podkategorii, jak na przykład testowanie destrukcyjne. Polega ono na tym, by próbować zepsuć grę – robić w niej dziwne rzeczy, na przykład jeździć koniem dookoła, skakać po masce samochodu albo próbować strzelać do wszystkiego dookoła. Cel: sprawdzić, czy gra w takich przypadkach nie zwariuje lub się nie „wysypie”.
Moi rozmówcy dość zgodnie przyznają, że takie „tłuczenie”, jak to określają, po osiem godzin dziennie w jeden fragment gry potrafi skutecznie zniechęcić do obcowania z grami w domu.
Znaleźć, opisać, wyeliminować
Błędy wprowadza się też do baz danych i trzeba je tam dokładnie opisywać – co nie należy do zbyt pasjonujących czynności. Dlatego nie wystarczy tylko znaleźć buga – trzeba jeszcze zrozumieć z czego wynika i umieć to opisać programistom. Inaczej jest się narażonym na ich głębokie niezadowolenie, wszak oni czasu mają mało, a pracy ogrom. Każdy błąd, który trzeba naprawić, to opóźnienia albo nadgodziny.
Te ostatnie w pracy testera to standard – do lamusa w zasadzie można odłożyć mrzonki o ośmiogodzinnym trybie pracy. O ile bowiem w okresach spokojniejszych, szczególnie gdy zostało sporo czasu do premiery, testerzy pracują po osiem godzin, to gdy robi się gorąco potrafią spędzać w pracy nawet po kilkanaście. Niczym szczególnym jest też wtedy praca na przykład 7 dni w tygodniu – bo po prostu trzeba zamknąć pewien etap produkcji w odpowiednim terminie.
Ile zarabia tester gier?
Pocieszające jest to, że w takich okresach ciężko pracują nie tylko testerzy, ale tak naprawdę cały zespół. U dużych producentów gier nadgodziny te są zazwyczaj normalnie rozliczane, choć zdarza się i wyzysk w tej branży. – Dzisiaj sytuacja jest o tyle dobra, że gry w Polsce zaczęły być doceniane, są coraz lepsze, firmy mają więcej pieniędzy. Ale jeszcze nawet kilka lat temu płatne nadgodziny wcale nie były takie oczywiste – zdradza mi pracownik warszawskiego studia.
O dodatki za nadgodziny warto się dowiedzieć, bo pensje w tym zawodzie do wysokich nie należą. U największych twórców w Polsce tester najniższego szczebla na początek dostaje stawki rzędu 1200-1500 PLN netto. Nawet jeśli testujemy największe rodzime hity. Cytowany wcześniej Paweł Golubiński z QLOC twierdzi, że „można się z tego utrzymać”, ale nie ukrywa, że na starcie płace są po prostu niskie.
Maksymalna płaca za testowanie gier na „zwykłym” szczeblu to około 2,5-3 tysiące złotych na rękę. Standardem są umowy o dzieło lub zlecenie, choć niektóre polskie firmy oferują też umowy o pracę i liczne bonusy dla pracowników – zniżki, prezenty czy prywatną opiekę medyczną. Wiele zależy tutaj od doświadczenia zatrudnianego – im większe, tym łatwiej o wyższe stanowisko i umowę o pracę. W przypadku awansów pensje rosną już nawet do 4-5 tys. netto, ale w pierwszych dwóch latach pracy nawet nie ma co marzyć o takiej płacy. Zarobki, niestety, w dużej mierze zależą nie tylko od firmy i projektu, ale też chociażby od miasta, w którym pracujemy.
Czy to się opłaca?
Wymagania do takiej pracy nie są wysokie, przynajmniej na początku. Zazwyczaj wystarczy pasja do gier i bezwzględnie znajomość języka angielskiego. Trzeba jednak pamiętać, że po godzinach żmudnego użerania się z jednym błędem każdy, nawet największy zapał do grania może zgasnąć.
Jeden z testerów, z którymi rozmawiałem, przyznał nawet, że choć pracuje przy jednym z największych polskich hitów, to chyba nawet w niego potem nie zagra. – Znam tę grę na wylot i już mam jej, szczerze mówiąc, serdecznie dosyć – mówi mi.
Dlaczego więc nie rzuci pracy? Odpowiedź jest prosta: bo na koniec zawsze czerpie z tego wielką satysfakcję. – Tego uczucia nie da się porównać do niczego innego. Widzisz, jak tysiące graczy na całym świecie zachwycają się grą, w której tworzeniu ty uczestniczyłeś. I która jest w tej idealnej, wygładzonej formie właśnie dzięki Tobie - tłumaczy mój rozmówca.
Paweł Golubiński z fimy QLOC zajmującej się testowaniem gier
Wypowiedź dla serwisu regiopraca.pl z dn. 21.10.2013
To po prostu siedzenie przed monitorem i granie. Oczywiście nie jest to takie proste i przyjemnie, jak "pykanie" sobie w domu. Tester ma wyłapać wszystkie błędy w grze. Sprawdza, jak dana rozgrywka wygląda, brzmi, jaki jest jej język. Pole testów zależy od projektu. CZYTAJ WIĘCEJ
Paweł Krawczuk, tester gier dla Sony
Wypowiedź dla serwisu strefabiznesu.pl z dn. 13.09.2011
Wbrew pozorom to zwyczajna praca. Otacza ją duży mit, ale w praktyce często okazuje się dość rozczarowująca. Siedzenie po 12 godzin w pracy, by pomóc developerowi zdążyć na wyznaczony deadline nie należy do najprzyjemniejszym momentów. Podobnie jak konieczność przejścia 20. raz z rzędu tej samej gry, która choć by była cudem świata po pewnym czasie potrafi nudzić i denerwować. I przy tym trzeba cały czas bacznie pilnować, czy przypadkiem teraz nie zobaczę nowego błędu, który nie zauważony będzie później wypominany na forach internetowych lub przez recenzentów. CZYTAJ WIĘCEJ
Paweł Golubiński, QLOC
Wypowiedź dla serwisu regiopraca.pl z 21.10.2013
Spokojnie można się z tego utrzymać. Na początku należy to traktować jako lepszą pracę studencką. Oczywiście są też możliwości rozwoju kariery, a za tym idą oczywiście większe pieniądze. Wszystko zależy od pracy, która jest wykonywana, od jej ilości, od tego, czy ktoś jest z nami związany od dawna, czy jest tzw. testerem językowym.