
"Gazeta Wyborcza" narzeka na zamknięte osiedla i ich mieszkańców. Bo to nowobogackie bubki, których marzeniem jest życie w getcie. Mieszkam na takim osiedlu i fali hejtu mówię "dość!".
Z czasem mieszkańcy zamkniętych osiedli zaczęli stawać się bohaterami niewybrednych żartów i utożsamiani byli z „uciekinierami” napływającymi do miast z prowincji i wsi. W końcu – od słynnej okładki „Uważam Rze” z 2012 roku, zaczęli być nazywani... lemingami, czyli wyborcami Platformy Obywatelskiej, korposzczurami, którzy co weekend jeżdżą po „jaja i kury do rodziców w Parczewie” i bulwersują się na panią Genię ze spożywczaka, jeśli akurat nie ma na stanie „czianti”. Jak wiadomo, pracownicy korpo mogą mieszkać wyłącznie na zamkniętych osiedlach – tylko ich na to stać. Jednak korpo nie znaczy kultura, bloki ogrodzone siatką były więc określane mianem siedlisk buraków, enklawy słoików i getta nowobogackich, więc jakoś tak wszystko składa się w całość.
Mieszkam na zamkniętym osiedlu (od niedawna, w swoim – czyli przez najbliższe trzydzieści lat będącym własnością banku – mieszkaniu) i oburza mnie takie stygmatyzowanie. Nie czuję się lemingiem (swoje polityczne sympatie pozostawię jednak dla siebie), nie jeżdżę SUV-em (bo mnie po prostu na takie auto nie stać), nie prowadzam dziecka do prywatnego przedszkola (bo potomka jeszcze nie mam), nie zaniedbuję sprzątania po psie (uważam, że trzymanie zwierzaka w bloku to dla niego wielka krzywda), a home-made prowiant czasem zdarza mi się przywieźć (choćby dlatego, żeby nie robić przykrości babci, która wkłada w to gotowanie całe swoje serce!).
Nie ma dokładnych statystyk, jaki procent oferty stanowią mieszkania na osiedlach zamkniętych, a jaki procent – inwestycje niegrodzone. Prawdą jest jednak, że osiedla zamknięte cieszą się dużo większym zainteresowaniem klientów
Kolejna sprawa – dosyć oczywista, że mieszkanie na zamkniętym osiedlu ma zdecydowanie więcej zalet. Zanim „dorobiłam się” (z ofiarną pomocą banku) swojego kąta, mieszkałam w kilku miejscach (zarówno na ogrodzonych, jak i otwartych osiedlach) i uważam, że komfort życia w tych pierwszych jest o niebo lepszy. Choćby ze względu bezpieczeństwa – bez obaw mogę wyjść ze śmieciami w środku nocy, nie staje mi serce, kiedy na na klatce wysiądzie oświetlenie i po omacku próbuję znaleźć klucze w torbie, a kiedy późnym wieczorem czuję nieodpartą potrzebę zażycia świeżego powietrza, mogę połazić po osiedlowych „alejkach”, niekoniecznie narażając się na niebezpieczeństwa czyhające w parku.
Kolejnym argumentem, który zawsze mnie setnie bawi, jest zarzucanie mieszkańcom zamkniętych osiedli, że są egoistami, którzy potkną się o swojego sąsiada, ale nie podadzą mu ręki (przecież w ogóle nie wiedzą, jak ma na imię, a w windzie ostentacyjnie przeglądają Facebooka w iPhonie, byle tylko ze sobą nie porozmawiać). Prawda jest taka, że wszystko zależy przecież od konkretnego człowieka (wspólnoty osób), która samodzielnie kształtuje osiedlowe relacje bez względu na to, czy od matrixa oddziela je parkan czy nie.
Wysyp zamkniętych osiedli to spory problem, ale proszę pamiętać, że to nie jest tylko kwestia nowych ofert. Także istniejące od lat wspólnoty mieszkaniowe coraz częściej decydują się na zamknięcie działki
Przy okazji dyskusji o mieszkańcach zamkniętych osiedli pojawia się narzekanie, że to w gruncie rzeczy nie o samo tworzenie gett chodzi, ale o to, że nie umiemy się odnaleźć we wspólnej przestrzeni, zaś ta miejska drastycznie się kurczy.
Napisz do autorki: marta.brzezinska@natemat.pl
