
Franc Fiszer, stały bywalec warszawskich kawiarni, mógłby dziś niejednego onieśmielić swoją błyskotliwą ripostą czy dygresją. W swoim stylu, z właściwą sobie erudycją i klasą. Tak, jak przed wojną "zabawiał" warszawiaków, którzy wymyślali o nim anegdoty. Człowiek, który przyszedł na świat 155 lat temu, niczego w życiu nie napisał, a mimo to, był wielkim myślicielem.
Gnał go wielki niedosyt i bezgraniczność pragnień, fantastyczność pożądań poznawczych niemożliwych, nieosiągalnych nigdy. Fiszer prowadził tryb życia duchowego zanadto, rzekłbym, wielkopański, twórczo-artystyczny, za mało naukowy. (...) On - metafizyk czysty z najczystszych - był bez granic; więc każdy twór mu ginął; rozpraszał się w bezkresie nieobjętych pragnień.
Franc Fiszer, większy filozof, niż myśleli ci, którzy znali go tylko z jego niebotycznych powiedzeń, często mówił o sobie, że jest Bogiem, co było tylko paradoksalnym wykładem właśnie jego filozofii. Kiedyś na wsi w Chełmicy u Pauliny Kleszczyńskiej uskarżał się na reumatyzm, na co Paulina docięła mu: "Ładny Bóg - co ma reumatyzm". A Franc nigdy nie stropiony: "Reumatyzm - to jest właśnie arka przymierza między mną a ludzkością".
