Wiktor Gosiewski, lekarz, dyrektor Ubezpieczalni Społecznej w Sosnowcu, ofiara zabójstwa z 8 lipca 1936 roku.
Wiktor Gosiewski, lekarz, dyrektor Ubezpieczalni Społecznej w Sosnowcu, ofiara zabójstwa z 8 lipca 1936 roku. Narodowe Archiwum Cyfrowe

Strzały w warszawskim ZUS-ie: 46-letni wicedyrektor placówki dr Wiktor Gosiewski, znany społecznik, zginął od kul zamachowca – informowały czołówki polskich gazet dzień po tragedii, 9 lipca 1936 roku. Sprawa rozniosła się momentalnie; w ekspresowym tempie ustalono, co było motywem zajścia. Zemsta za to, że władze Zakładu okazały się nieczułe na społeczną krzywdę.

REKLAMA
Także przed wojną Polacy dzielili się na zwolenników, jak i przeciwników ZUS-u. Nie każdy był jednak tak radykalny jak 38-letni Aleksy Szymik, który dokładnie 79 lat temu kilkukrotnie wystrzelił do znienawidzonego Gosiewskiego.
Dobrzy znajomi z Sosnowca
Obaj panowie - kat i ofiara, nie byli nieznajomymi. Gdy w pierwszej połowie lat 30. Gosiewski był szefem Ubezpieczalni Społecznej w Sosnowcu, jego przyszły oprawca toczył spokojny żywot jako... jego podwładny. Dlatego zbrodnia ze stolicy największym echem odbiła się właśnie w Zagłębiu Dąbrowskim. Bardzo dobrze pamiętano tam zaangażowanie Gosiewskiego, cieszącego się renomą lekarza, niegdysiejszego posła i senatora, który przysłużył się ojczyźnie jeszcze w czasach legionowych. Nic dziwnego, że w miejscu, gdzie przez lata pracował, ogłoszono żałobę.
logo
"Echo", 10 VII 1936. Wojewódzka Biblioteka Publiczna w Łodzi
Sosnowiecka ulica rozprawiała o motywach zamachowca. Ten - podobnie jak Gosiewski - też miał za sobą służbę w armii, zakończył ją ze stopniem kaprala. Czemu jednak pałał żądzą zemsty?
Problemy zaczęły się w 1935 roku - Szymik, przez 12 lat zarabiający jako urzędnik, niespodziewanie stracił pracę. To dość zaskakujące - ostatnio kierował nawet ambulatorium w Niwce. Nagle, ni stąd, ni zowąd, pozostał bez środków do życia. – Co było powodem zwolnienia, niewiadomo. Szymikowi oświadczono jednak, że są to skutki reorganizacji – donosiło łódzkie "Echo" z 10 lipca 1936 roku.
"Nie mogę patrzeć na krew"
Jak dodano, poszkodowany nie posiadał żadnego majątku, a miał na utrzymaniu żonę, dwójkę małych dzieci, a także rodziców i trzech niepracujących braci. Widmo biedy przelało czarę goryczy.
Co prawda Szymik próbował jeszcze interweniować u szefostwa Ubezpieczalni, nachodził byłego szefa, wystosował nawet stosowne pisma do odpowiedniego ministerstwa, jednak na prośbach się skończyło. W końcu urzędnicy, już dawno spisani przez Szymika na straty, wyciągnęli do niego pomocną dłoń. Podczas jednego ze spotkań wsparcie zaoferował sam Gosiewski, z kolei prezydent Sosnowca wystąpił z konkretną propozycją zatrudnienia.
Ale Szymik ani nie myślał zarabiać jako pracownik budowlany, nie chciał być też sanitariuszem. – Nie mogę patrzeć na krew – przekonywał. Niedługo później sam miał ją na rękach. Desperat zaopatrzył się w broń i wsiadł do pociągu. Celem była Warszawa i tamtejszy oddział ZUS-u, którym od niedawna zarządzał znienawidzony były szef. – Ja sam sobie pomogę – miał oświadczyć przyszły zabójca.
logo
Dziennik "Siedem groszy", 10 VII 1936 Śląska Biblioteka Cyfrowa
Nie wiadomo, czy plany Szymika były dobrze znane jego bliskim. Żona co prawda wypowiadała się na łamach prasy na temat nieciekawej atmosfery w rodzinnym domu po utracie pracy przez męża, mało tego, przyznała, że Szymik krzyczał coś o "wymierzeniu sprawiedliwości" na własną rękę. Zapewne nie przypuszczała, że jest zdolny wprowadzić ten misterny plan w życie.
"Sprawiedliwość" na własną rękę
Jednak stało się. W biały dzień, na ulicy przed warszawskim gmachem ZUS-u, przy ul. Czerniakowskiej, padły strzały. Wcześniej, od rana, Szymik wyczekiwał swej ofiary. Nerwowo pojawiał się w budynku, to znów znikał, dzwonił gdzieś ze znajdującego się w gmachu telefonu. Był wytrwały, wreszcie się doczekał. Mniej więcej wpół do 15 zobaczył Gosiewskiego, wychodzącego na zewnątrz. Nie wahał się ani chwili.
Zabójca strzelał z rewolweru, ukrytego wcześniej pod płaszczem. Wicedyrektor próbował ratować się jeszcze ucieczką, ale kilka kul trafiło do celu. Zmarł nocą w szpitalu, po przejściu skomplikowanej operacji. Sprawca jego niedoli nawet nie próbował uciekać. Wyszedł z założenia, że zwyczajnie spełnił to, co zapowiadał. Wyrachowany mord planował przecież od dawna.
Obłęd zabójcy
Po zamachu martwiono się nie tylko w Warszawie, ale i w Sosnowcu. W czasie wizyty u rodziny desperata – pisze autor tekstu z "Echa" – doszło do wzruszających scen. – Mamusiu, czy dzisiaj nie będziemy jedli obiadu? – miała pytać 9-letnia, niemal płacząca córka Szymików. Najwyraźniej głęboko wzięła sobie do serca niedawne słowa ojca o tym, że cała rodzina zginie niebawem śmiercią głodową. Szymik kazał "podziękować" za to doktorowej Rajsowej.
Ta była żoną niejakiego dr. Rajsa, przyjaciela Gosiewskiego - z nim zabójca miał bezpośrednią styczność w codziennej pracy. Jemu też, zanim jeszcze targnął się na życie wicedyrektora, groził śmiercią.
Finał całej sprawy był niezwykle smutny: nie żył znany i ceniony lekarz oraz społecznik, a człowiek, który pociągał za spust, jedyny żywiciel rodziny, właśnie trafił za kratki. Jakie były jego dalsze losy? Dla takich jak Szymik przewidziano karę śmierci, ale niewykluczone, że trafił on do zakładu dla obłąkanych. Jak informował "Goniec Częstochowski" z 23 października 1936 roku, zabójca Gosiewskiego zaczął zdradzać objawy obłędu.
logo
"Goniec Częstochowski", 23 X 1936
Cała historia odbiła się szerokim echem, ale czyn Szymika wcale nie był jednorazowy. Niespełna miesiąc wcześniej Polską wstrząsnął inny mord - ofiarą 47-letniego Aleksandra Macandra padł szef łódzkiego ZUS-u Michał Wąsowicz. Zdesperowany Macander, także wcześniej zwolniony, zabił swojego byłego szefa, po czym sam odebrał sobie życie. Po zamachu z 8 lipca 1936 roku, w kraju zastanawiano się, czy aby nad ZUS nie wisi jakieś fatum.

Napisz do autora: waldemar.kowalski@natemat.pl