Po obejrzeniu najnowszego filmu Ryszarda Bugajskiego trudno nie czuć się rozczarowanym. Miałam nadzieję zobaczyć historię słynnej zbrodniarki UB, może nawet jakieś ciekawe studium na temat zła i mechanizmów jego usprawiedliwiania. A otrzymałam nadęty aż do groteski film o bezrefleksyjnym katolicyzmie, którego i tak "nie zrozumie ten, kto nie otrzymał łaski wiary”. Wartość takiego ujęcia tematu jest znikoma, a potencjał, jaki tkwi w historii Krwawej Luny zaprzepaszczony.
Bugajski w filmie pokazuje kilka dni z życia Julii Brystygierowej (Maria Mamona), komunistki, doktor filozofii, ateistki żydowskiego pochodzenia, wysokiej urzędniczki Urzędu Bezpieczeństwa, która znana była z wyjątkowo sadystycznych metod znęcania się nad przesłuchiwanymi.
Zadawanie innym bólu sprawiało Julii Brystygierowej satysfakcję. Miała podobno szczególne upodobanie do przypalania więźniów papierosami i miażdżenia męskich genitaliów szufladą. Za swoje rzekome zasługi komuniści przyznali jej wiele orderów. W filmie widzimy ją jednak wiele lat późnej, jako redaktorkę naczelną Państwowego Instytutu Wydawniczego, elegancką kobietą, która chce odciąć się od przeszłości i najwyraźniej jest targana rozterkami moralnymi.
Jakiej natury? Trudno powiedzieć, bo prócz wyrzucania z siebie nazwisk kilku filozofów i całego mnóstwa banałów, Brystygierowa niewiele mówi o tym, co się w niej dzieje. Wiemy natomiast, że usilnie stara się spotkać z kardynałem Stefanem Wyszyńskim i pościg za nim wypełnia właściwie treść filmu. Julia jedzie w tym celu do prowadzonego przez zakonnice zakładu dla niewidomych dzieci w podwarszawskich Laskach, gdzie przez jakiś czas przebywa kardynał (Marek Kalita).
Oparcie całego filmu o ich domniemanym spotkaniu okazało się być niefortunne. Nie chodzi nawet o szablonowość skontrastowanych ze sobą postaci. Bugajski z rozmowy zbrodniarki i duchowego przewodnika katolików robi coś w rodzaju farsy na temat zakładu Pascala. W efekcie bohaterowie przerzucają się frazesami o istnieniu i nie istnieniu Boga, które obrażają intelektualnie nie tylko ateistów, ale myślę, że również chrześcijan.
Jedynym pozytywnym akcentem w filmie jest postać niewidomego księdza Cieciorki. Grający go, niezawodny Janusz Gajos jest jedynym, któremu udało się wycisnąć ze swojej niewielkiej roli coś interesującego i niesztampowego.
Pozostali aktorzy zachowują się, jakby odczytywali kwestie podczas szkolnego apelu. O ile gimnastykująca się jak tyko może Maria Mamona jeszcze jakoś się broni za pomocą teatralnych gestów, to grający prymasa Marek Kalita jest wyjątkowo nie w formie. Nie mówiąc o Bartoszu Porczyku, więźniu Krwawej Luny. Ale być może jest to po części wina wyjątkowo kiepskich dialogów, które przedłużają pompatyczne sceny w nieskończoność i których najczęstszą puentą jest "pani tego nie zrozumie, pani nie wierzy”.
Bardziej niż sztuczne dialogi w filmie denerwuje tylko narzucająca się na każdym kroku kiczowata symbolika religijna. Julia Brystygierowa nie znęca się nad więźniami, znęca się - a jakże - nad samym Jezusem. Z wiszącego na ścianie krzyża spływa na nią krew. Nie brakuje nawet cudów, lewitujących papierosów i wizji.
Wszystko to po to, żeby wtłoczyć postać Brystygierowej w kliszę nawróconej, a przynajmniej prawie nawróconej komunistki, która w filmie jest tylko po to, by podkreślić wagę poszukiwania Boga i majestat wielkiego prymasa. Widz szybko się więc orientuje, że nie jest to niestety film o Krwawej Lunie.
Nie jest nawet o rozliczaniu zbrodni aparatu represji PRL. "Zaćmie" niestety bardzo daleko do bycia rewersem "Przesłuchania" z 1982 roku, w którym Bugajski w genialny sposób pokazał nie tylko mechanizmy działania bezpieki, ale też psychiczną przemianę więzionej Tosi, którą wspaniale zagrała Janda. Tym razem Bugajski stworzył coś w rodzaju katechezy o zbrodni, wybaczeniu i pokucie za grzechy, której pozorna głębia zasadza się głównie na dramatycznych gestach, pełnych napięcia minach i ponurym soundtracku. Niestety, pod tą powierzchnią widza nie czeka nic interesującego.