fot. Lukasz Ogrodowczyk / Agencja Gazeta
Reklama.
W środowisku kulturalnym, tak jak w większości innych środowisk zawodowych, układy są bardzo ważne. Można je nazywać neutralnie, z lekkim pseudowyrafinowaniem ( w końcu po angielsku), networkingiem. Można mówić po prostu ( i po polsku) o kontaktach. Można również nazwać swoje kontakty "znajomościami", które to określenie ciągnie już za sobą nieprzyjemny smrodek nepotyzmu.
Wszystko po staremu?
Instytucje kultury mają obowiązek przeprowadzać swoją rekrutację w sposób jawny i dostępny do wglądu dla wszystkich ewentualnych chętnych. W praktyce często wygląda to tak, że oficjalna rekrutacja jest narzędziem drugiego wyboru, najczęściej pomocnym do odpowiedniego dorzeźbienia rekrutacji "nieoficjalnej". Instytucje kultury lubią tych ludzi, których znają – nie bez racji – kultura wymaga czegoś więcej niż imponującego CV, "czynnik ludzki" jest bardzo ważny. Martwi tylko fakt, że ów czynnik często kończy jako "czynnik towarzyski". Czyli nie jest ważne to, że kandydat ma "to coś", co mnie ujmuje, więc nie będę się wczytywał w CV – ale raczej kandydat jest powiązany z panem X, więc na pewno będzie miał "to coś". W kulturze potrzebny jest taki rodzaj szeptanego marketingu – sprawia, że środowisko się miesza i bulgocze. Sprawia jednak także, że trudno wrzucić coś nowego do tego kociołka. Wydaje się, jakby pewne mechanizmy i pewna grupa ludzi była po prostu "nie do ruszenia".
Kasia, 27 lat, w kulturze od 7 lat, jest pesymistką:

– W tej chwili mam pracę, ale za żadne skarby nie chciałabym szukać teraz niczego nowego, bo wiem że w ogóle nie liczy się to co zrobiłam do tej pory, a przyczyną nie jest wcale żaden kryzys, jak to może i jest w innych dziedzinach, ale sposób rekrutowania do wielu z instytucji kultury. To wciąż są znajomości. Tak było zawsze i prawdopodobnie nic tego nie zmieni, więc zostaje tylko pogodzić się z tym i spróbować wejść w te mechanizmy albo zmienić branże. Ale to jest raczej niemożliwe: korporacje np. nie chcą ludzi z doświadczeniem w teatrze czy przy projektach kulturalnych, wolą ludzi z licencjatem z zarządzania. Nie mamy z nimi szans.


Zadaliśmy pytania dotyczące procesu rekrutacji na stanowisko pracownika merytorycznego w kilku instytucjach kultury. Zachęta: "Wakaty zostają ogłoszone na stronie Zachęty i podane w newsletterze. Wybieramy wśród nadesłanych CV te najlepsze, potem rozmowa kwalifikacyjna." Instytut Adama Mickiewicza: "Tak normalnie. Na podstawie CV i rozmowy kwalifikacyjnej". Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie: "Po wcześniejszej współpracy przy projektach, przez konkursy". Czy wiele hałasu o nic? Wszystko działa transparentnie?
Wszystko "tak normalnie"?
Joanna, która pracuje w kulturze od niecałych trzech lat, uważa, że owszem – co prawda z potknięciami, ale mechanizmy oficjalnej rekrutacji działają:

– W Centrum Sztuki Współczesnej w Warszawie zatrudnili mnie ze względu na CV. Co prawda wysłałam je na stanowisko w dziale informacji, po dwóch latach zadzwonili, że może chcę przyjść na inne stanowisko – specjalisty od promocji. Ale udało się. Dostałam tę pracę zupełnie bez znajomości i byłam zadowolona. Do następnej pracy, w Fundacji Pro Helvetia dostałam się dzięki kontaktom – przyszłam na zastępstwo za koleżankę, która była na urlopie wychowawczym. Cały proces rekrutacyjny odbył się normalnie, ale nie dowiedziałabym się o tym wakacie, gdyby nie moja znajoma. Wtedy jednak już wiele osób zauważało i doceniało moją wcześniejszą pracę dla CSW – byłam już rozpoznawana w środowisku.

Najlepsi pracodawcy na świecie. Zadbają o pracownika i jego rodzinę, nawet po jego śmierci

Z tezą, że procesy rekrutacyjne przebiegają w oparciu jedynie o kryteria merytorycznie zdecydowanie nie zgadza się Kamila. Ma 28 lat, pracuje w kulturze od dziewięciu, związana jest z łódzkimi instytucjami kultury

– Łódź jest maleńkim środowiskiem, zwłaszcza w kręgu kultury, nie jest tajemnicą, że każdy tu każdego zna i prawdopodobnie kiedyś z nim pracował lub będzie współpracował. Niestety w łódzkim środowisku kultury wręcz szaleje nepotyzm. Nie słyszałam o tym by ktoś "z ulicy" z dobrym CV i wykształceniem dostał prace w instytucji kultury. Zdarza się, że udaje się to poprzez wolontariat (najczęściej wieloletni) – wtedy są to ludzie szalenie kompetentni. Wielokrotnie byłam jednak świadkiem tego ze ktoś kto miał w tytule zawodu wpisane specjalista ds. czegostam dopiero do tego zawodu się przyuczał - nie rzadko od kolegów którzy tez nie mieli wykształcenia kierunkowego. Środowisko kultury, zwłaszcza to finansowane przez miasto jest zasiedziałe, obsadzone przez tych samych ludzi od wielu wielu lat - nie ma w tym oczywiście nic złego -przecież maja duże doświadczenie, ale ci sami ludzi w większości się nie doszkalają, nie uczestniczą w konferencjach, nie czytają prasy branżowej i są absolutnie nie zainteresowani aktualnymi trendami w kulturze i nowych mediach zaliczając tym samym ostre pikowanie w dół. Nie mają też pojęcia jak się promować. Ze względu na to wszystko kultura jest przedsięwzięciem absolutnie nie rentownym. W Łodzi nie ma też dopływu ludzi z innych miast – poza wolontariuszami. Ja w tym środowisku jestem od 9 lat i zaczynałam jako wolontariuszka od kawy i kserowania, bardzo mozolnie szło mi wchodzenie po stopniach kariery na stanowisko menedżera – ale nigdy też nie zajmowałam się tylko kulturą – zawsze miałam drugą pracę zawodową. Dwa lata temu muzeum archeologiczne i etnologiczne poszukiwało specjalisty ds promocji, ogłosili oczywiście to oficjalnie i wszytko szło z godnie z przetargiem, ale jakimś dziwnym trafem w wymaganiach wpisane było iż ta osoba musi mieć wykształcenie z ... Ochrony środowiska plus jakieś dodatkowe bzdury których po prostu nie dało się spełnić. Co to oznacza? proste - ktoś od lat tam prawdopodobnie pełni taka funkcję lub właśnie się "przekwalifikowuje", ale jako prawdopodobnie jedyny człowiek na świecie spełnia wszystkie wymagania muzeum. Dokładnie tak samo było z rekrutacją na stanowisku specjalisty ds. promocji w biurze promocji miasta Łodzi. Wymagania były z kosmosu, wykształcenie kierunkowe oderwane od funkcji. To śmieszne.

Demonizowanie czy realizm?
W środowisku osób zatrudnionych w instytucjach kultury w całej Polsce nie brakuje zarówno głosów, które proces rekrutacji opisują zdecydowanie idealistycznie ( chociaż są z zdecydowanej mniejszości), jak i tych, które mocno podkreślają, że zasada tego procesu jest jedna: znajomości, często cenione ponad umiejętności. Czy jednak "kryterium towarzyskie" realnie wpływa na jakość działań pracowników kultury? Czy naprawdę na stanowisku utrzyma się kompletne beztalencie tylko dlatego, że ma czyjeś "plecy"?
Marta, 32 lata, która próbuje szukać pracy w kulturze bez wykorzystywania znajomości przestrzega przed hiperbolizowaniem problemu.

– Znalezienie pracy w kulturze nie jest niemożliwe, ale rzeczywiście trzeba być w tym bardzo biegłym. Informacje o wolnych stanowiskach często nie przedostają się "na wierzch". Nie ma niestety miejsca, które agregowałoby wszystkie ogłoszenia, informacje o pracy, więc są one rozproszone po rozmaitych stronach, portalach i biuletynach informacji publicznej. Za każdym razem, kiedy szukasz jakiejś interesującej oferty musisz pokonać całą "ścieżkę" poszukiwawczą od nowa. Jeśli już się znajdzie ofertę, która nas interesuje to dopiero początek drogi, a im dalej, tym bardziej robi się wyboista. Jestem daleka od demonizowania tego, w jaki sposób mechanizmy rekrutacyjne działają w środowisku kultury, ale prawdą jest, że po prostu nie możesz nie brać pod uwagę czynnika towarzyskiego. Przede wszystkim jest to obciążające psychicznie. Jeśli już moje CV zostało wybrane, idę na rozmowę kwalifikacyjną, to chciałabym myśleć tylko o swoich kompetencjach, a nie o tym, czy "pasuję" do środowiska, czy wystarczająco się orientuję w układach, czy na pewno wiem, kogo kto lubi, a kogo nie. To strasznie męczące. Chcę wierzyć, że to przede wszystkim oficjalny klucz doboru ma znaczenie, ale prawda jest też taka, że środowisku instytucji kultury brakuje takiej transparencji, jaką mają np. organizacje pozarządowe. "Czynnik towarzyski" nie jest jedynym kluczem doboru, ale bez niego szansa, że dostaniesz pracę jest jedna na tysiąc. Oczywiście, tak jest także w innych branżach, ale w kulturze jest to nasilone szczególnie.


Kultura to obszar rekrutacyjnej "wolnej amerykanki" – na pewno najbardziej nieprzewidywalny obszar dla szukających zatrudnienia. Można wysłać CV w każde miejsce i nie dostać żadnej odpowiedzi, można wysłać tylko w jedno i zostać zatrudnionym, bo pojawiło się w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie. Można zostać wybranym, bo lubi się ten sam film, chodzi się do tej samej kawiarni, bo ciekawe rzeczy wyskakują, jak wpisze się nazwisko kandydata w google.
Czy w tym konglomeracie potrzebna jest większa transparencja? Czy potrzeba większej i szerszej wymiany osób "do" i "z" środowiska? Rekrutacja do instytucji kultury jest podobna do samej kultury polskiej – często jeszcze nie wie, co jest jej największym atutem, więc nierzadko zdarza się, że woli polegać na tym, co już zna.
*Imiona bohaterów na ich prośbę zostały zmienione