Jedynie 5-7 procent graczy jest uczciwa i płaci za ulubione tytuły – szef Ubisoftu, jednego z największych na świecie producentów gier, nie pozostawia złudzeń. Reszta najzwyczajniej w świecie piratuje. W Polsce nie jest lepiej. Tradycyjne pudełkowe gry komputerowe odchodzą w niepamięć?
W wywiadzie dla portalu Gameindustry.com Yves Guillemot, szef Ubisoftu stwierdził, że piractwo jest zakrojone na szeroką skalę.
Smutne, lecz prawdziwe
Adam Kiciński, prezes CD Projekt Red, jednego z największych polskich producentów, ocenia, że szef Ubisoftu mógł trochę przesadzić, przyznaje jednak, że nie należy lekceważyć tej kwestii. – Nie ma twardych danych na ten temat. Dysponujemy tylko szacunkami. Skala piractwa gier komputerowych jest jednak spora, nie ma co się oszukiwać – tłumaczy.
Marcin Turski, prezes Stowarzyszenia Producentów i Dystrybutorów Oprogramowania Rozrywkowego SPIDOR także mówi, że nie da się podać dokładnego wyniku, bo nikt trzeźwo myślący się do tego nie przyzna. – Chyba, że znajdzie się odsetek osób, które uważają, że można kraść ale trzeba mówić prawdę – ironizuje. – Nie sądzę, by więcej niż 10 proc. graczy kupiło swoje gry legalnie. Po co nam internet z 20 mb łączem? Przecież nie po to, by szybko nam się otwierała strona, tylko by codziennie mieć świeżą porcję filmów, gier, muzyki – ocenia Turski. Dodaje, że piractwo nie jest odpowiednim słowem. – Ma taki romantyczny wydźwięk, a przecież to najzwyklejsza kradzież – przekonuje.
– To powszechne zjawisko w Polsce wynika z dwóch powodów. Po pierwsze jest na to społeczne przyzwolenie, po drugie gry najczęściej adresowane są do specyficznego środowiska – mówi Piotr Gnyp, redaktor naczelny serwisu gadżetomania.pl. – Gry są skierowane głównie dla 13-19-latków. Oni wychowali się na komputerach, wiedzą jak obejść zabezpieczenia, nie boją się piratować – tłumaczy. Dodaje też, że odstrasza często cena nowości.
Potwierdza to Turski, wyliczając: – Za telewizję satelitarną płaci się niecałe 20 złotych. To jedna z podstawowych rozrywek. Polak tyle płaci, bo więcej już nie może. Gdyby mógł, to operator natychmiast podniósłby cenę. Kieszeń statystycznego Polaka zostaje więc "przetrzepana". Później płaci on ogromne pieniądze za internet. Ta z pozoru pusta kieszeń jakoś znalazła na to fundusze. Doliczmy do tego koszt życia i na gry najzwyczajniej w świecie już nie wystarcza – mówi.
Skazani na marność
– Piractwo gier komputerowych nie jest nowym zjawiskiem, trwa od lat – mówi Gnyp. Jak producenci sobie z tym radzą? Po pierwsze często celuje się w zagranicznych odbiorców. Nie bez znaczenia jest też fakt, że dołącza się tytuły do czasopism. – Weźmy dla przykładu tytuł "CD Action", w cenie magazynu jest gra. Sprzedaje się w 80-90 tysiącach egzemplarzy, więc tyle gier trafia do Polaków – tłumaczy ekspert. Kolejną strategią jest celowanie w inne grupy docelowe. Skoro nastolatki kradną, poszukajmy kogoś innego. – Producenci zaczynają kierować ofertę do starszych odbiorców, do rodzin. Tacy ludzie często nie wiedzą, jak obejść zabezpieczenia, dodatkowo nie chcą kraść, bo to nieprzyzwoite. Przykładem takiego podejścia może być działalność Nintendo – opisuje ekspert.
Ale czy polskie gry mają przed sobą świetlaną przyszłość? Wygląda na to, że nie. Mało tego, są skazane na bycie "maluczkimi". Zdaniem Marcina Turskiego polski rynek gier na tle światowego wypada gorzej niż słabo. – W mediach często popełnia się błąd utożsamiania CD Projekt ze światowym potentatem, a Wiedźmina z jedną najpopularniejszych gier świata. Panowie z naszego rodzimego studia wykonują dobrą pracę, chwała im za to, a Wiedźmin jest bardzo dobrą grą, ale nie na skalę światową – mówi. – The Witcher zajmuje dość niskie miejsce w rankingu najlepiej sprzedających się gier na świecie. Nie łapie się do pierwszych dwóch tysięcy. Wiedźmin nie jest sukcesem ekonomicznym ani żadnym innym, za wyjątkiem medialnego– tłumaczy Marcin Turski.
Nasz wkład w światowy rynek gier to zaledwie 0,5 procenta. I nie mamy co liczyć na zmianę. – Wiedźmin kosztował 40-50 milionów. Żeby wyprodukować "pierwszoligowca", trzeba wyłożyć 120 milionów dolarów. W Polsce nikt nie zaryzykuje takiej kwoty na grę – tłumaczy Turski. Zaznacza, że jeśli chce się zrobić dobrą grę, musi ona być dopracowana technologicznie, opierać się na scenariuszu znanej z Hollywood osoby oraz mieć zaawansowaną promocję. Tyle ile kosztował Wiedźmin, w całości powinno się wydać na marketing.
– To już nie wyzwolona sztuka pisania gier i programów. To nie czasy Quake'a, Dooma czy Wolfensteina, kiedy kilku programistów mogło w garażu napisać grę. Teraz pracuje nad nią sztab ludzi – mówi Marcin Turski. Dodaje, że oczywiście od tej reguły są wyjątki, jak choćby Angry Birds – tania gra, która zainteresowała miliony.
Najtańsza rozrywka?
Czy wobec polskich producentów gier czeka katastrofa? Niekoniecznie.
– Trzeba zaznaczyć, że liczba uczciwych osób rośnie – mówi Marcin Turski. Dzieje się tak z kilku powodów. Po pierwsze tak zwane gry "free2play". Są darmowe, płaci się jedynie za np. specjalne bronie, atuty, konta premium. Można do nich zaliczyć choćby popularne gry przeglądarkowe.
– Takiej gry nie da się nielegalnie ściągnąć, bo ona już z definicji jest darmowa. Płaci się tylko za poszczególne dodatki. Ten rodzaj gry jest atrakcyjniejszy dla producenta, bo jego produkcja jest tańsza, a w przypadku klapy łatwo się po niej pozbierać – mówi Gnyp. – Ja nazywam je free2pay, gra tak jest skonstruowana, że płacić nie trzeba, ale można, coraz więcej ludzi w nie gra. Użytkuje je więc zgodnie z prawem – mówi Turski.
Poza tym żeby zagrać w płatną sieciówkę, jak Diablo czy Call of Duty trzeba mieć legalną wersję, inaczej się nie da. – Kolejną przyczyną tego wzrostu legalnych użytkowników jest to, że w gry zaczyna grać coraz więcej "normalnych" ludzi. Raz chcą iść do kina, raz do teatru, czasem przeczytają książkę, a czasem włączą grę. To normalny sposób na rozrywkę – tłumaczy. Dodaje, że tacy ludzie nie chcą bawić się w przeróbki konsol by odpalić na nich pirackie gry czy próbować w inny sposób obejść zabezpieczenia nałożone przez producenta.
– Dobra gra nas wciągnie. Poświęcimy na nią kilkadziesiąt godzin. Wyniesie nas to 200 złotych. Za kino zapłacimy 30 złotych. Z tym, że film zajmie nam tylko dwie godziny – podkreśla prezes SPIDOR.